Zapisałam dziecko do nowej szkoły, do zwykłej klasy. Gdy przyszliśmy 4 września na rozpoczęcie roku, okazało się, że to klasa sportowa. Poczułam się oszukana.
Nie pisałabym tego tekstu, gdyby nie komentarze typu:
“Najlepiej zrobić lekcje gry na komórkach, mama będzie szczęśliwa, dziecko niespocone. I tylko czekać na rozmiar ubrań 3XL!!!”
To wypowiedź pana, który nie zna mnie, mojego dziecka, nic o nas nie wie i leci stereotypami. Osobiście ubolewam nad małą ilością ruchu wśród ludzi, a szczególnie dzieci, bo wielokrotnie odczułam na własnej skórze, że ruch to rzeczywiście zdrowie - zdrowszy narząd ruchu - mniej problemów z kręgosłupem i stawami, mniejsze ryzyko chorób cywilizacyjnych, a przede wszystkim znacznie lepsza odporność.
Chociaż na to nie wyglądam, aktywność ruchowa towarzyszyła mi od dzieciństwa. Rower i wszelkiego rodzaju piłka - od nożnej przez piłkę ręczną, siatkówkę i koszykówkę to mój konik od szkoły podstawowej, co zawdzięczam swoim ówczesnym nauczycielom w-f. Potrafili skutecznie zachęcić, nigdy nie zmuszali. O moim koniku na punkcie piłki niech świadczy to, że mając dożywotnie zwolnienie z w-f od V klasy podstawówki, po ogromnej kontuzji biodra, kilku operacjach i długiej rehabilitacji, jeździłam od VII klasy na zawody grając w piłkę ręczną. A rower śnił mi się po nocach i błagałam ortopedę, aby pozwolił mi w końcu jeździć.
Zachęcałam dzieci do aktywności ruchowej. Rower, taniec, rolki, czas spędzany na podwórku. Dzieci dodatkowo zainteresowały się jedną ze sztuk walki i z własnej inicjatywy chodzą na wyczerpujące treningi. Nie chucham na dzieci i nie wychowuję ich pod kloszem. Są odporniejsze niż rówieśnicy.
Sytuacja ze szkołą boli mnie z kilku powodów. Przede wszystkim straciłam zaufanie do dyrekcji, która bez odpowiednich testów, wymaganych badań, a przede wszystkim chęci części rodziców i samych dzieci stworzyła klasę sportową. Nie byłoby problemu, gdyby w szkole była klasa równoległa, zwykła, do której można byłoby przenieść dziecko. Takiej klasy jednak nie ma.
Uważam, że dobre życie to swego rodzaju równowaga. Jeśli są ludzie, którzy chcą budować swoją przyszłość na sporcie, OK, to ich sprawa, niech budują. Jednak są dzieci, które mają inne zdolności, chociaż mają również predyspozycje do sportu. A co, jeśli dziecko jest uzdolnione matematycznie, przyrodniczo lub bardzo dobrze się wysławia i ma zdolności językowe? Nauka, pogłębianie wiedzy wymaga czasu. Klasa sportowa ma 10 godzin tygodniowo lekcji w-f, o 6 godzin więcej niż klasy normalne. Nie znam realiów, ale w przyszłości, przed ważnymi turniejami zapewne wzrasta ilość treningów. Nie ma problemu, jeśli dziecko chce iść w kierunku sportu, ale moje nie chce. Woli pojeździć na rolkach, a potem poczytać książki, spędzić czas w sferze swoich zainteresowań, odrobić spokojnie lekcje i pójść na trening z dyscypliny sportowej, która dziecko INTERESUJE, a szkoła nie ma jej w programie swoich zajęć.
Bądźmy praktyczni. Czas nie jest z gumy. Nie sposób przytłoczyć dziecko ilością zajęć, a za kilka lat zastanawiać się, dlaczego wylądowało w szpitalu psychiatrycznym. Ważne jest rozpoznanie mocnych stron i delikatne ukierunkowanie w odpowiednim kierunku. Należy również pamiętać o najważniejszej zasadzie - z niewolnika nie ma robotnika. Jeśli dziecko nie przepada za siatkówką, to zmuszane do jej trenowania nabierze tylko wstrętu i nawet jako dorosły człowiek, będzie omijać szerokim łukiem.
Cieszę się, że Dzień Dobry Białystok podjęło temat klas sportowych. Nie byłam spiritus movens tego tekstu, widocznie było więcej wkurzonych rodziców. I słusznie, bo sprawa po prostu śmierdzi. Tak się nie robi. Nie stawia się ludzi pod ścianą i nie informuje na początku roku, że, ups, klasa jest sportowa! No przecież nic się nie stało!
A odpowiednie testy kwalifikacyjne, badania lekarskie? A sama chęć dziecka lub rodzica? Nie mówię o tym, że w klasie są dzieci, które są zwolnione z ćwiczeń wysiłkowych z powodu rzeczywistych chorób, a nie widzimisię rodziców.
Chociaż na to nie wyglądam, aktywność ruchowa towarzyszyła mi od dzieciństwa. Rower i wszelkiego rodzaju piłka - od nożnej przez piłkę ręczną, siatkówkę i koszykówkę to mój konik od szkoły podstawowej, co zawdzięczam swoim ówczesnym nauczycielom w-f. Potrafili skutecznie zachęcić, nigdy nie zmuszali. O moim koniku na punkcie piłki niech świadczy to, że mając dożywotnie zwolnienie z w-f od V klasy podstawówki, po ogromnej kontuzji biodra, kilku operacjach i długiej rehabilitacji, jeździłam od VII klasy na zawody grając w piłkę ręczną. A rower śnił mi się po nocach i błagałam ortopedę, aby pozwolił mi w końcu jeździć.
Zachęcałam dzieci do aktywności ruchowej. Rower, taniec, rolki, czas spędzany na podwórku. Dzieci dodatkowo zainteresowały się jedną ze sztuk walki i z własnej inicjatywy chodzą na wyczerpujące treningi. Nie chucham na dzieci i nie wychowuję ich pod kloszem. Są odporniejsze niż rówieśnicy.
Sytuacja ze szkołą boli mnie z kilku powodów. Przede wszystkim straciłam zaufanie do dyrekcji, która bez odpowiednich testów, wymaganych badań, a przede wszystkim chęci części rodziców i samych dzieci stworzyła klasę sportową. Nie byłoby problemu, gdyby w szkole była klasa równoległa, zwykła, do której można byłoby przenieść dziecko. Takiej klasy jednak nie ma.
Uważam, że dobre życie to swego rodzaju równowaga. Jeśli są ludzie, którzy chcą budować swoją przyszłość na sporcie, OK, to ich sprawa, niech budują. Jednak są dzieci, które mają inne zdolności, chociaż mają również predyspozycje do sportu. A co, jeśli dziecko jest uzdolnione matematycznie, przyrodniczo lub bardzo dobrze się wysławia i ma zdolności językowe? Nauka, pogłębianie wiedzy wymaga czasu. Klasa sportowa ma 10 godzin tygodniowo lekcji w-f, o 6 godzin więcej niż klasy normalne. Nie znam realiów, ale w przyszłości, przed ważnymi turniejami zapewne wzrasta ilość treningów. Nie ma problemu, jeśli dziecko chce iść w kierunku sportu, ale moje nie chce. Woli pojeździć na rolkach, a potem poczytać książki, spędzić czas w sferze swoich zainteresowań, odrobić spokojnie lekcje i pójść na trening z dyscypliny sportowej, która dziecko INTERESUJE, a szkoła nie ma jej w programie swoich zajęć.
Bądźmy praktyczni. Czas nie jest z gumy. Nie sposób przytłoczyć dziecko ilością zajęć, a za kilka lat zastanawiać się, dlaczego wylądowało w szpitalu psychiatrycznym. Ważne jest rozpoznanie mocnych stron i delikatne ukierunkowanie w odpowiednim kierunku. Należy również pamiętać o najważniejszej zasadzie - z niewolnika nie ma robotnika. Jeśli dziecko nie przepada za siatkówką, to zmuszane do jej trenowania nabierze tylko wstrętu i nawet jako dorosły człowiek, będzie omijać szerokim łukiem.
Cieszę się, że Dzień Dobry Białystok podjęło temat klas sportowych. Nie byłam spiritus movens tego tekstu, widocznie było więcej wkurzonych rodziców. I słusznie, bo sprawa po prostu śmierdzi. Tak się nie robi. Nie stawia się ludzi pod ścianą i nie informuje na początku roku, że, ups, klasa jest sportowa! No przecież nic się nie stało!
A odpowiednie testy kwalifikacyjne, badania lekarskie? A sama chęć dziecka lub rodzica? Nie mówię o tym, że w klasie są dzieci, które są zwolnione z ćwiczeń wysiłkowych z powodu rzeczywistych chorób, a nie widzimisię rodziców.
Kolejny raz szkolnictwo pokazało, gdzie ma dzieci i ich rodziców. Co jak co, ale wiedzą doskonale, gdzie najczęściej bytują obleńce.
Wszystkich, którzy obrzucają błotem rodziców nie wyrażających chęci uczenia się dziecka w klasie sportowej zapraszam do nas. Stworzycie typową klasę sportową, a nasze dzieci będą mogły uczyć się w zwykłej, gdzie będą miały czas rozwijać swoje zdolności inne niż fizyczne. Moje dziecko będzie mieć chęć i energię, aby wsiąść ze mną na rower i pojechać na wycieczkę. Dla przyjemności, a nie dla pucharów.