wtorek, 7 listopada 2017

"Sportówka" i obleńce


Zapisałam dziecko do nowej szkoły, do zwykłej klasy. Gdy przyszliśmy 4 września na rozpoczęcie roku, okazało się, że to klasa sportowa. Poczułam się oszukana.
Nie pisałabym tego tekstu, gdyby nie komentarze typu:

Najlepiej zrobić lekcje gry na komórkach, mama będzie szczęśliwa, dziecko niespocone. I tylko czekać na rozmiar ubrań 3XL!!!”

To wypowiedź pana, który nie zna mnie, mojego dziecka, nic o nas nie wie i leci stereotypami. Osobiście ubolewam nad małą ilością ruchu wśród ludzi, a szczególnie dzieci, bo wielokrotnie odczułam na własnej skórze, że ruch to rzeczywiście zdrowie - zdrowszy narząd ruchu - mniej problemów z kręgosłupem i stawami, mniejsze ryzyko chorób cywilizacyjnych, a przede wszystkim znacznie lepsza odporność.
Chociaż na to nie wyglądam, aktywność ruchowa towarzyszyła mi od dzieciństwa. Rower i wszelkiego rodzaju piłka - od nożnej przez piłkę ręczną, siatkówkę i koszykówkę to mój konik od szkoły podstawowej, co zawdzięczam swoim ówczesnym nauczycielom w-f. Potrafili skutecznie zachęcić, nigdy nie zmuszali. O moim koniku na punkcie piłki niech świadczy to, że mając dożywotnie zwolnienie z w-f od V klasy podstawówki, po ogromnej kontuzji biodra, kilku operacjach i długiej rehabilitacji, jeździłam od VII klasy na zawody grając w piłkę ręczną. A rower śnił mi się po nocach i błagałam ortopedę, aby pozwolił mi w końcu jeździć.

Zachęcałam dzieci do aktywności ruchowej. Rower, taniec, rolki, czas spędzany na podwórku. Dzieci dodatkowo zainteresowały się jedną ze sztuk walki i z własnej inicjatywy chodzą na wyczerpujące treningi. Nie chucham na dzieci i nie wychowuję ich pod kloszem. Są odporniejsze niż rówieśnicy.

Sytuacja ze szkołą boli mnie z kilku powodów. Przede wszystkim straciłam zaufanie do dyrekcji, która bez odpowiednich testów, wymaganych badań, a przede wszystkim chęci części rodziców i samych dzieci stworzyła klasę sportową. Nie byłoby problemu, gdyby w szkole była klasa równoległa, zwykła, do której można byłoby przenieść dziecko. Takiej klasy jednak nie ma.
Uważam, że dobre życie to swego rodzaju równowaga. Jeśli są ludzie, którzy chcą budować swoją przyszłość na sporcie, OK, to ich sprawa, niech budują. Jednak są dzieci, które mają inne zdolności, chociaż mają również predyspozycje do sportu. A co, jeśli dziecko jest uzdolnione matematycznie, przyrodniczo lub bardzo dobrze się wysławia i ma zdolności językowe? Nauka, pogłębianie wiedzy wymaga czasu. Klasa sportowa ma 10 godzin tygodniowo lekcji w-f, o 6 godzin więcej niż klasy normalne. Nie znam realiów, ale w przyszłości, przed ważnymi turniejami zapewne wzrasta ilość treningów. Nie ma problemu, jeśli dziecko chce iść w kierunku sportu, ale moje nie chce. Woli pojeździć na rolkach, a potem poczytać książki, spędzić czas w sferze swoich zainteresowań, odrobić spokojnie lekcje i pójść na trening z dyscypliny sportowej, która dziecko INTERESUJE, a szkoła nie ma jej w programie swoich zajęć.

Bądźmy praktyczni. Czas nie jest z gumy. Nie sposób przytłoczyć dziecko ilością zajęć, a za kilka lat zastanawiać się, dlaczego wylądowało w szpitalu psychiatrycznym. Ważne jest rozpoznanie mocnych stron i delikatne ukierunkowanie w odpowiednim kierunku. Należy również pamiętać o najważniejszej zasadzie - z niewolnika nie ma robotnika. Jeśli dziecko nie przepada za siatkówką, to zmuszane do jej trenowania nabierze tylko wstrętu i nawet jako dorosły człowiek, będzie omijać szerokim łukiem.

Cieszę się, że Dzień Dobry Białystok podjęło temat klas sportowych. Nie byłam spiritus movens tego tekstu, widocznie było więcej wkurzonych rodziców. I słusznie, bo sprawa po prostu śmierdzi. Tak się nie robi. Nie stawia się ludzi pod ścianą i nie informuje na początku roku, że, ups, klasa jest sportowa! No przecież nic się nie stało!
A odpowiednie testy kwalifikacyjne, badania lekarskie? A sama chęć dziecka lub rodzica? Nie mówię o tym, że w klasie są dzieci, które są zwolnione z ćwiczeń wysiłkowych z powodu rzeczywistych chorób, a nie widzimisię rodziców.
Kolejny raz szkolnictwo pokazało, gdzie ma dzieci i ich rodziców. Co jak co, ale wiedzą doskonale, gdzie najczęściej bytują obleńce.

Wszystkich, którzy obrzucają błotem rodziców nie wyrażających chęci uczenia się dziecka w klasie sportowej zapraszam do nas. Stworzycie typową klasę sportową, a nasze dzieci będą mogły uczyć się w zwykłej, gdzie będą miały czas rozwijać swoje zdolności inne niż fizyczne. Moje dziecko będzie mieć chęć i energię, aby wsiąść ze mną na rower i pojechać na wycieczkę. Dla przyjemności, a nie dla pucharów.

(zdjęcie: pixabay.com)

piątek, 15 września 2017

Psuje się? Na śmietnik!



Pan mechanik przyjechał do mojej, w pełni mechanicznej pralki automatycznej. Gdyby zastosować taki przelicznik lat jak przy zwierzętach, pralka miałaby zapewne 150 “pralczych” lat albo ho, ho i jeszcze trochę.
W swoim pralkowym, 16-letnim życiu, licząc po naszemu, przeżyła kilka przeprowadzek, opiera dwójkę dorosłych i dwoje dzieci. Dotychczas miała tylko wymienianą grzałkę i łożyska, które można wymienić, bo ma nieklejony bęben (w nowych pralkach nie uświadczysz podobno). Kosztowało to mniej niż połowa najtańszej, nowej pralki, więc rzecz opłacalna.

  • Panie, ile dałby pan jej gwarancji, tak patrząc po jej środkach? - pytam fachowca.
  • Trudno powiedzieć, ale więcej niż na nową - odpowiedział.

Zadumałam się, bo bardzo brakuje mi sprzętów, które nie psuły się latami, a jeśli się psuły, to można było naprawić je przysłowiowym kawałkiem drutu i śrubokrętem, tak jak moją pralkę. Rozumiem, że teraz rządzi elektronika i często bardziej opłaca się wyrzucić starą rzecz i kupić nową niż naprawiać starą. Z różnych źródeł docierają informacje, że producenci specjalnie projektują dany przedmiot tak, żeby wysiadł po upływie gwarancji. A to cieńszy drut, który obniża żywotność o kilka lat, a to to, a tamto.
Niedawno wybierałam materace do spania dla dzieci, a że kupowałam je od miejscowego producenta, miałam okazję porozmawiać na różne tematy.
Pani pokazała mi pewną rzecz. W materacach, gdzie są sprężyny kieszeniowe, każda z nich jest w oddzielnej poszewce z włókniny. Pewna ich ilość połączona jest w jeden segment, który ma szwy na dole i na górze. Pani pokazała mi, że nad szwami zostawiają taki kołnierz, dodatkową warstwę włókniny leżącą na tej górnej i dolnej powierzchni sprężyn.

  • A wie pani, że te okładki przedłużają żywotność materaca o przynajmniej pół roku? - powiedziała uśmiechając się dość tajemniczo. - A najczęściej inne firmy ich nie dają. Nie widać tego, więc klient tego nie zauważa i nie wie, że to ma znaczenie.

Ale producenci zapewne doskonale o tym wiedzą. Taki świstek włókniny to groszowa sprawa na całym materacu, ale klient pół roku wcześniej przychodzi po nowy materac. Cwaniaki.
Nie lubię wymieniać często sprzętów domowych. Niektóre trzeba, ale bardzo wiele mogłoby służyć latami odpowiednio użytkowana i zadbana. Mam tu też na względzie, że siedzimy na kuli, która ma ograniczone zasoby, a pozyskiwanie z meteorytów to pieśń przyszłości. Miło byłoby po prostu szanować to, co mamy, tak jak robili to nasi przodkowie.
Temat rzeczy codziennego użytku ładnie komponuje się z tematyką związków międzyludzkich. Jest tak, jak z lekarzem - jest świetny do chwili, gdy zaczyna się poważniej chorować. Związki również. Jest super, gdy można razem bawić się, być, do czasu, gdy pojawi się zgrzyt lub ktoś ma problemy. Ilu ludzi dba o swoje znajomości, pielęgnuje i zostaje, gdy ten drugi człowiek potrzebuje jego pomocy? Cieszę się, że są tacy, którzy trwają na dobre i złe, ale stają się niestety mniejszością.

W ostatnich latach, co roku jest w Polsce ponad 60 tys. rozwodów. Rozwody były i będą, ale chyba nie tylko ja mam wrażenie, że zaczęły być czymś powszednim. Powody są różne i nie warto ich rozpatrywać, ale czasem mam wrażenie, że para zamiast włożyć chociaż trochę wysiłku, przepracować problem, woli rozejść się. Pal go licho, gdy nie ma dzieci, ale jednak najczęściej są i to one obrywają najbardziej.
Czasem nie ma innego wyjścia, tylko separacja lub rozwód, ale czy zawsze jest to jedynym wyjściem? “Do tanga trzeba dwojga” - to już insza inszość. Smutne jest to, że teoretycznie dorośli, dojrzali, myślący ludzie nie potrafią porozumieć się ze sobą. Kto miał niby nas tego nauczyć? Są ludzie, którzy chodzą na warsztaty z asertywności, komunikacji. Po takich zajęciach zmienia się spojrzenie, wszystko staje się łatwiejsze, dogadywanie się również. Jestem za wprowadzeniem takich zajęć w szkołach. Będzie z pożytkiem dla wszystkich.

W necie krąży pewne zdjęcie pary starszych ludzi, którzy przeżyli z sobą dziesiątki lat. Mówią, że pochodzą z czasów, gdy rzeczy się naprawiało, a nie wyrzucało.
A my, z jakiej jesteśmy gliny? Wyrzucamy na potęgę, rzucamy na potęgę. Dokąd nas to zaprowadzi? Wygodni, roszczeniowi, egoistyczni, a z drugiej strony pragnący bliskości i związków, które tak potem trwonimy.


Przecież już dziś jesteśmy rozpaczliwie samotni, a co będzie za kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt lat?

czwartek, 3 sierpnia 2017

Oddech Sanepidu



Nie policzę, ile nocy przepłakałam po słowach hematologa “podejrzenie leukopenii". Rano trzeba było wstać i z uśmiechem patrzeć na syna, którego dotyczyła ta diagnoza. Wiele miesięcy obserwacji, badań i strachu.
9 lat wcześniej modliłam się o cud, bo mój syn po szczepieniu od gruźlicy miał wielkiego guza, którego mieli usuwać operacyjnie. 3-miesięcznemu dziecku. Wtedy cud się zdarzył, odesłano nas z powodu świąt, a potem guz zaczął się stopniowo zmniejszać i nie zobaczyli nas już w zakaźnym.
Po każdym szczepieniu była reakcja - opuchnięta ręka, dziwna choroba kilka dni po. Odbierając kolejny telefon z przychodni dotyczący odwlekania terminu szczepienia, zastanawiam się, jaki mamy limit cudów.

Nie jestem za nieszczepieniem, mimo niepożądanych odczynów poszczepiennych (NOP) u swoich dzieci, nadal planowo prowadzałam je zgodnie z kalendarzem szczepień. Dopiero ta leukopenia mnie przystopowała.
Czy muszę dodawać, że nikt nigdy nie zgłosił żadnego NOP-u do odpowiednich instytucji?

Najczęstszym argumentem bezrefleksyjnych zwolenników szczepień, który mnie rozśmiesza, jest ten, że takie dzieci nie powinny być leczone przez publiczną służbę zdrowia. Byłam kiedyś na SOR-ze, na ogólnej sali. W pomieszczeniu przeznaczonym do reanimacji leżał pijany do nieprzytomności, zawszawiony bezdomny, zapewne nie był nawet ubezpieczony. SOR-y pewnie mają takich przypadków na pęczki. Po takim pacjencie salę trzeba porządnie zdezynfekować, zapewne procedury medyczne i środki też kosztowały. I po co to? Bo tak trzeba. A dlaczego ratujemy samobójców?
Są to skrajne przypadki, ale czasem trzeba uderzyć w wysoki ton żeby poruszyć coraz trudniejszy proces myślenia.

Zdumiewa mnie obowiązek szczepień bez brania przez kogokolwiek odpowiedzialności w przypadku powikłań. Nawet durną ulotkę apapu czytamy, a czy ktoś widział na oczy ulotkę szczepionki i miał okazję zapoznać się z działaniami niepożądanymi? Zacznijmy jednak od początku. Jak badane są nasze dzieci w celu kwalifikacji do szczepiania? Na oko. Chyba nie muszę pisać, co mówi o tym pewne powiedzenie. Każdy lekarz powinien zlecić odpowiedni panel badań, a często jest tak, że nawet pacjenta nie dotknie. Nawet dawni handlarze niewolników dotykali ludzi, a co mówić o specjaliście, w którego ręce składamy zdrowie i życie.

Inną kwestią jest polityka Ministerstwa Zdrowia obecnego rządu. Narzucając rodzicom obowiązek szczepień, jednocześnie wybrali ofertę na gorszej jakości szczepionki. Biorąc pod uwagę program 500+ i ten fakt, to jak podsuwanie deseru, na którego wierzchu są jagody. I nie wiadomo, czy to owoce jadalne, czy owoce wawrzynka wilczełyko.
Nie będę zastanawiać się, czy ktoś w ministerstwie zrobił interes życia, natomiast świetny deal zrobił koncern farmaceutyczny. Bez kupowania bloków reklam, namawiania ludzi do nabycia ich produktów. Mają pewny rynek zbytu na lata! A że ileś tam matek będzie płakać po nocach, aby rano wstać i ze spokojem mierzyć się ze skutkami takiej szczepionki, cóż, zrobi się z nich wariatki i tyle.

Miałam wujka chorego na chorobę Heinego-Medina, więc od dziecka widziałam skutki groźnych chorób zakaźnych. Chcę zaszczepić swoje dzieci, ale chce, żeby dzieci były wcześniej dobrze przebadane, a ci, którzy decydują o wyborze szczepionek, brali odpowiedzialność za działania niepożądane.
Medycyna to podobno nauka, więc dlaczego tak trudno zgłosić fakt o NOP-ie? Przecież tu chodzi chociażby o statystyki, na podstawie których wyciąga się wnioski udoskonalając badania nad kolejnymi produktami.
Nie wszyscy lekarze są ślepo zapatrzeni w środki farmakologiczne i chwała tym, którzy poświęcają swój czas i siły na szkolenie się w innych kierunkach, proponują mniej szkodliwe środki leczenia (jeśli się da). Nie mam do nich żalu, że tak cisną z tymi szczepieniami, bo co jakiś czas przychodzi taka pani z Sanepidu i ma wszystko gdzieś, u niej muszą zgadzać się tabelki i koniec.
A ty matko siwiej ze zmartwienia i płacz do woli po nocach.

Chętnie zrzeknę się pieniędzy z 500+ za przywilej decydowania o czasie szczepień swoich dzieci, co, o ironio, jest prawem rodziców w większości państw.
Pieniądze zawsze sobie zarobię, ale zdrowia i życia moich dzieci nikt mi nie odda.

niedziela, 28 maja 2017

Piórka






Nasza znajomość rodziła się w bólu. Bez nadziei. Nikomu tego nie mówiłam, ale bałam się go na początku. Omijałam szerokim łukiem, chociaż nie należę do tych strachliwych. Mieliśmy mocny epizod, gdzie posypało się drogie szkło i sprawa otarła się o policję. Wtedy myślałam, że zrobi nam coś złego, wiedział gdzie mieszkamy, ale walczyłam o swoje. Zaczęłam potem omijać jeszcze szerszym łukiem, chociaż nie było to łatwe, bo często stał ze swoim psem na jedynej drodze do sklepu, przystanku, na jedynej drodze w kierunku jednej połowy świata.


Kiedyś odezwał się do mnie. Radośnie, przy wspomaganiu z aluminiowej puszki. Odpowiedziałam z uśmiechem. Potem znów patrzył „spod oka“ i nie wiedziałam, co o tym sądzić. Kiedyś szłam do sklepu, stał na rampie ze wspomagaczem, tym razem w szkle. Nieodłączny pies, tak bardzo podobny z charakteru do swojego pana, bo nadal nie wiedziałam, co sądzić o nich i tej znajomości. Zagadkowe postaci.

Zagadał do mnie, więc przystanęłam i zaczęliśmy rozmawiać. Potrzebował tego. Rozmawialiśmy szczerze, nie owijając niczego w bawełnę, ale bardzo spokojnie. Opowiedział mi to i owo o sobie, a jemu powiedziałam o tym, że wydawał mi się dziwny, nieprzystępny. I tak sobie gawędziliśmy.


Gdy nasze przypadkowe rozmowy zaczęły się powtarzać, pomyślałam: kurczę, mam nowego kumpla! Szczery, inteligentny, ma poczucie humoru i naprawdę mnie lubi. I nie sądzę tak dlatego, że od czasu do czasu usłyszę „ale ty fajna babka jesteś“. Po prostu czuję to. Również lubię go i to bardzo. Rozumiem do pewnego momentu jego popieprzone życie (a któż ma zawsze prosto i z górki?), jeśli czegoś nie rozumiem - pewnych decyzji, motywów - po prostu pytam, a on mi odpowiada. Rozumiem jego „refleksyjne“ dni, gdy nie idzie do pracy i wpatruje się w dal, dzierżąc wspomagacz w dłoni, ale nie rozumiem, dlaczego właśnie tak je odreagowuje. Właśnie wtedy mamy okazję porozmawiać, bo normalnie to nie widać mojego kumpla, bo ciężko pracuje.
Kurczę, mam fajnego kumpla.


„Jesteście elitą tego miasta“ usłyszałam jakiś czas temu na pewnym spotkaniu. Nie, słowa te nie były kierowane do mnie, ale gdyby nawet, to i tak, mam nadzieję, chciałoby mi się śmiać.

„Dziecko, pamiętaj, czy będziesz bardzo bogata, czy biedna, i tak wszystkich czeka taki sam koniec. Przyklepią ziemią i tyle. Zawsze patrz, jakim jesteś człowiekiem. Żeby nikt przez ciebie nie płakał.“ - tak mówił do mnie często mój tata. Mama mawiała podobnie. Oboje postępowali w życiu tak, że było to spójne z ich słowami. Mamie czasem wyrwało się z wyrzutem do taty „bo ty to innym załatwisz, a sobie co?“, ale wystarczyło, że ktoś potrzebował pomocy, robiła co trzeba bez słowa.


Miałam pewną koleżankę. Na początku wydawało mi się, że to bratnia dusza. I mieszka w pobliżu! Super! Stopniowo jednak wygasiłam tę znajomość. Ona byłaby oburzona tym, że stoję sobie i gawędzę z moim kumplem, który trzyma wspomagacz w dłoni. Słyszałam od niej często, jakich to ma znajomych - prawnicy, lekarze, elita! Nie podniecało mnie to, nie mogłam opędzić się wtedy od myśli „kobieto, jakie ty sobie próbujesz leczyć kompleksy?“
Świadomie omijam takich ludzi.



Nie kwestionuję istnienia elit, ale nigdy nie będę chciała do nich należeć. Nie będę skamleć błagając o łaskawe rzucenie okiem na mą osobę i zaharowywać się po to, by raz w tygodniu pojechać na golfa, jeździć na egzotyczne wczasy, mieć nie wiadomo jaką posiadłość i całą tę otoczkę, która w ostatecznym rozrachunku nie będzie mieć znaczenia.

Jeśli gdzieś pojadę, coś zrobię, to dlatego, że chcę, a nie dlatego, że chcę się komuś przypodobać, awansować na drabince społecznej.


Z elitami jest pewien problem - często  są odrealnione. Przynajmniej tak mi się wydaje. Oczywiście nie można wszystkich wrzucać do jednej szufladki, ale ile jest tych ludzkich wyjątków, które nie chodzą z nosem wyżej czubka głowy, potrafią porozmawiać z każdym - tak normalnie?


Lubię rozmawiać z ludźmi. Potrafię, bez żadnej „krępacji“ robić to z profesorami, celebrytami, prawnikami, prezydentami (aczkolwiek mi się jeszcze nie zdarzyło), jak też panami spod sklepu, którzy grzecznie mówią mi „dzień dobry“ a ja im grzecznie odpowiadam, spokojnie tłumacząc, że owszem, mam 5 złotych, ale jak wiedzą, mam zasadę, że pieniędzy nie daję, a tym bardziej na alkohol. Kulturalnie zagadują i tak sobie chwilę gawędzimy. I przyznaję bez żadnego zaskoczenia, często są to rozmowy, które na bardzo długo zapamiętuję, bo wnoszą coś ważnego do mojego myślenia. Nie mam raczej takich odczuć po rozmowach z tzw. ludźmi z elit. Często obrośli w piórka, które przysłoniły im najważniejsze rzeczy.
Piórko „ą“ i piórko „ę“.

(źródło grafiki: www.zabki24.pl)

środa, 22 marca 2017

Zgoda na wszystko


Jako społeczeństwo jesteśmy przyzwyczajeni w dużej mierze do czasów sprzed internetu. Stop. Nie chodzi mi o korzystanie z wszelkich środków przekazu, mediów społecznościowych itp. Chociaż internet wszedł do masowego użytku w Polsce niespełna 20 lat temu, większość nie wyobraża sobie życia bez niego. Mamy pokolenie, które urodziło się już w dobie globalnej wioski, dorosło i nie zna życia bez netu. Mamy problem z czym innym.

W szkole, w której uczą się moje dzieci dostałam łatkę “czepialska”. O nie, nie, nie, nie jestem z tych, co to zawsze i wszędzie muszą coś wtrącić, tylko dlatego, by było “po ichniemu”. Wprost przeciwnie, z wiekiem odzywam się coraz rzadziej a liczba sytuacji, gdzie stwierdzam, że gra niewarta jest świeczki, znacząco rośnie. Czas stał się dla mnie cenny, więc interweniuję tylko wtedy, gdy napotykam na swojej drodze coś, co mocno kłóci się z logiką i jest duże prawdopodobieństwo, że prędzej czy później odczuję boleśnie konsekwencje tego.

Kilka lat temu nauczyciele i rodzice dzieci w klasie mojego syna pukali się w czoło, gdy odmówiłam podpisania zgody na udostępnianie wizerunku mojego dziecka. Przecież to tylko zdjęcia na stronie! Cierpliwie starałam się wytłumaczyć, że gdyby tak było, nie robiłabym problemu i podpisała bez gadania. Kłopot w tym, że oświadczenie było sformułowane bardzo ogólnikowo. Podpisując je, zgadzałabym się na wykorzystanie wizerunku mojego dziecka do promocji szkoły i jej działań. Niestety, nie posiadam tego pisma, więc nie mogę zacytować. Pamiętam, że długo tłumaczyłam wychowawczyni i rodzicom, dlaczego nie mogę tego podpisać. Gdybym to zrobiła, szkoła mogłaby zrobić, co jej się żywnie podoba, bo w ramach działań promocyjnych, mogłaby np. umieścić billboard z wielkim zdjęciem mojego dziecka w dowolnym miejscu i akurat szkolny płot byłby najmniejszym problemem.
Pomijam to, że wykorzystanie wizerunku kogokolwiek w taki sposób to też pieniądze. Agencje reklamowe muszą za to płacić ludziom, więc dlaczego ktoś miałby świecić swoim licem za darmo? Jest to jednak sprawa drugorzędna, bo po świecie chodzi niestety sporo świrów, co w dobie internetu staje się sporym problemem. Bez ruszania się z miejsca, można sprawdzić bardzo wiele, ustalić miejsca pobytu, stan majątkowy itp. W sprawach związanych z dziećmi musimy być szczególnie wyczuleni, bo żyjąc sobie spokojnie (mam nadzieję), mamy złudne poczucie, że wszystko jest w porządku i takie pozostanie.

Coraz częściej mówię, że nie lubię mieć racji. Mam żywą wyobraźnię, która przedstawia mi najróżniejsze scenariusze, które mogą być konsekwencją danych działań i nie lubię, gdy zaczynają się spełniać.
Jedna z mam zwróciła się ostatnio do mnie z pewną sprawą. Szkoła, bez wiedzy rodziców, nakręciła i opublikowała na youtube teledysk promocyjny. Zbulwersowana mówiła mi, że nie zgadzała się na takie działania. Podpisała na początku roku zgodę, ale wychowawczyni tłumaczyła wszystkim, że chodzi tylko o umieszczanie zdjęć na stronie szkoły.
- A czytałaś to, pod czym się podpisywałaś? - zapytałam.
- Ale wychowawczyni mówiła, że to chodzi tylko o zdjęcia na stronie - odpowiedziała.
- Nie podpisywałaś się pod słowem mówionym, tylko pisanym i nieważne jest to, co kto mówi, bo mogą obiecywać ci gruszki na wierzbie, a w swoim czasie i tak zrobią swoje. Jeśli podpisujesz się pod czymś, to ma być to napisane czarno na białym, masz znać treść i zgadzać się na to - tłumaczyłam cierpliwie.
Wychowawczyni jej dziecka nie widzi problemu. Mówi, że takie są czasy a matka czepia się i jest zacofana.

Weźmy teraz pod uwagę taką sytuację. Youtube ma ponad miliard użytkowników. Dziecko koleżanki jest bardzo ładne i doskonale widać je w tym filmiku. Nie trzeba być detektywem, by ustalić adres placówki. Czy ta niefrasobliwa nauczycielka jest w stanie zagwarantować, że jakiś zwyrodnialec trafiwszy na taki filmik nie upatrzy sobie kogoś i w przyszłości nie porwie, krzywdząc dziecko?
Interesując się kiedyś umieszczaniem zdjęć w sieci przez placówki oświatowe, pytałam znajomych mieszkających w innych krajach, jak to jest tam rozwiązane. Dostałam odpowiedzi, że albo nie udostępniają publicznie albo zdjęcia robione są z dalekiego planu. Widać sylwetki dzieci, ale nie ich twarze. Zdjęcie ma na celu pokazanie wydarzenia a nie poszczególnych dzieci. I coś takiego to rozumiem. Jeśli ktoś nie umie filmować i fotografować w taki sposób, niech nie bierze się za to.

“Mamo, nie rób afery!”
Jesteśmy rodzicami wychowanymi w innych czasach i do wielu z nas nie docierają jeszcze potencjalne zagrożenia związane z globalizacją. Często również wierzymy innym na słowo. Nie ma nic złego w zaufaniu, ale patrząc wokół, powinniśmy zdawać sobie sprawę, że może jednak warto ograniczyć je, zwłaszcza w stosunku do instytucji i placówek publicznych.
Szkoła zatrudnia ludzi, którzy mieli zajęcia z psychologii, pedagogiki, dydaktyki. Wszystko związane z dziećmi. Teoretycznie robią wszystko mając na pierwszym miejscu dobro dziecka. W życiu jak w życiu, teoria sobie, praktyka sobie. Dlatego uwrażliwiam, nie podpisujcie wszystkiego tylko dlatego, że podsuwa Wam to nauczyciel lub dyrekcja. To są Wasze dzieci i jeśli ludzie szkoleni do pracy z nimi zachowują się nieodpowiedzialnie, macie prawo nie zgadzać się na pewne działania i wyrazić to. Zgodę o udostępnianie danych i wizerunku można w każdej chwili wycofać. Niestety, pewnie nie działa to wstecz, ale uczmy się na małych błędach i zastopujmy działania, które mogą nam zaszkodzić.
Tak, wielu boi się, że przez to będą nieprzyjemności. Wezmą go za pieniacza, mąciciela, czepialskiego. Może nawet odbije się to na dziecku. Nieważne. Lepiej dostać taką łatkę niż potem opłakiwać dziecko lub mierzyć się z innymi konsekwencjami niefrasobliwości ludzi, którym pozwoliło się na tak wiele. Nie dajmy się też zastraszyć.

Może być też tak, że samo dziecko będzie męczyć rodzica, bo to przecież takie fajowe, tyle lajków, łapek w górę na youtube. Dziecko ma nierozwinięty dostatecznie mózg do oceny takich sytuacji i nie zdaje sobie sprawy z wielu rzeczy. Od tego są rodzice bądź opiekunowie, by czuwać i podejmować decyzje mając na pierwszym miejscu bezpieczeństwo dziecka.
A poza tym, ktoś widział, aby ogon kręcił psem?

Basiek May-Chang

(zdjęcie: foter.com)

poniedziałek, 6 lutego 2017

Czy za tą ulicą to już zagranica?



Każdy kiedyś zadaje sobie pytanie, co chciałby robić w życiu. Jedni robią to wcześniej i szybko dostają odpowiedź (szczęściarze), inni długo nie wiedzą i chwytają się różnych prac a jeszcze inni chcą po jakimś czasie przebranżowić się.

Dlatego właśnie wybrałam się do opisanego tydzień temu PUP-u. Po przegranej walce z biurokracją wyszłam zrezygnowana, ale nie dałam za wygraną. Skojarzyłam, że musi być ktoś taki, jak doradca zawodowy. Z nieśmiałą nadzieją zadzwoniłam do PUP, ale otrzymałam informację, że bez rejestracji nic nie mogę u nich wskórać. Na szczęście po drugiej stronie telefonu była jakaś dobra dusza i odesłała mnie do Wojewódzkiego Urzędu Pracy. Telefon tam tchnął we mnie trochę nadziei, bo bez problemu umówiono mnie na spotkanie a jedyne czego potrzebowano to mój numer PESEL.

Poświęcono mi kilka godzin. To oczywiście moje subiektywne odczucie, ale poczułam się tam zaopiekowana, dowartościowana. Uzyskałam to, na czym najbardziej mi zależało. W każdej chwili mogę umówić się by omówić ważne dla mnie sprawy związane z pracą a już pierwsze spotkanie zaowocowało konkretnymi działaniami.

Mając w pamięci wizytę w PUP, rozglądałam się po WUP i zastanawiałam się, jak to możliwe, że obie instytucje dzieli przepaść. Spojrzałam na szarą ul. Pogodną i nie dostrzegłam żadnej głębokiej wyrwy. Nawet koleiny nie widziałam (aczkolwiek mogę się mylić).
Obrzuciłam wzrokiem najbliższą okolicę. A nuż będzie jakaś tabliczka z napisem „Tu zaczyna się cywilizowany świat“ lub coś w tym stylu. Nic nie było.
Oba urzędy są usytuowane naprzeciw siebie. Może nowy budynek wpływa podświadomie na ludzi tam pracujących, że potrafią patrzeć inaczej na człowieka i - najważniejsze - fachowo mu pomóc? Możecie sobie mówić, co chcecie, ale wychodząc z WUP pomyślałam sobie: o, tu spotkałam profesjonalistę.

Nie, nie dostałam konkretnych ofert pracy, ale otrzymałam to, na czym najbardziej mi zależało - fachowe doradztwo, skierowanie do odpowiedniego programu. Po testach mogliśmy zawęzić obszar poszukiwań, bo już wiedziałam, do czego bardziej się nadaję a do czego w ogóle.

W życiu ważne jest by zdać sobie sprawę z wielu rzeczy, ale jedną z najważniejszych jest ta, że nikt nie zrobi czegoś za ciebie. W ważnych, życiowych sprawach trzeba wziąć odpowiednio byka za rogi i pokonać go. Dotyczy to samorozwoju, nałogów i wielu innych spraw, w tym szukania odpowiedniej pracy. Owszem, może pomóc szczęśliwy przypadek, jednak nie ma co czekać z gębą na pączki, trzeba działać, bo nigdy nie wiadomo, na ile to był łut szczęścia a na ile skutek naszych działań. Jednak przyda się pomoc. Może nikt nie poprowadzi za rękę, ale np. wskaże kierunek, gdzie może warto pójść. 

Obecnie cierpimy na zalew informacji. Trudno odsiać, znaleźć coś konkretnego a w innym przypadku możemy nie zdawać sobie nawet sprawy z tego, że istnieje coś/ktoś, kto może nam bardzo pomóc. Dlatego jestem wdzięczna bardzo miłej i niesamowicie kompetentnej pani z WUP, bo nawet nie wiedziałam, że są takie możliwości. jakie są.
Jeśli zależy komuś na znalezieniu swojej ścieżki kariery zawodowej a nie potrzebuje ubezpieczenia zdrowotnego, adres WUP-u wydaje się być odpowiednim.
Tej instytucji na pewno bym nie zaorała.

Z bardziej optymistycznym spojrzeniem w przyszłość
Basiek May-Chang

czwartek, 26 stycznia 2017

Moje rendez-vous



„A może coś mi doradzą? W czymś mi pomogą?“ pomyślałam optymistycznie wybierając się do Powiatowego Urzędu Pracy. Bo ileż można wychowywać dzieci łapiąc w tzw. międzyczasie różne umowy zlecenia. A z pisania zarobiłam 30 zł 15 lat temu, tworząc jeszcze na studiach opowiadanie o Układzie Słonecznym. Żaden ze mnie szczur, nie umiem się ścigać z całą rzeszą copywriterów. Na szczęście mam wiele zalet. Bystra, słowna, solidna, o wielu talentach. Normalnie człowiek renesansu a takim teraz najtrudniej. Jednak żadnej pracy się nie boję.

Po samodzielnym szukaniu postanowiłam dać szansę wyżej wspomnianemu urzędowi. W końcu trzeba zwiększyć swoje szanse. Nie zniechęciła mnie nawet kosmiczna ankieta, którą wypełniłam online. Nie byłam na studiach dobrym programistą, chociaż zdarzały mi się momenty, np. w obliczu egzaminu poprawkowego, ale ci informatycy, którzy stworzyli ten koszmarek na stronie PUP, dawniej mogliby być posądzeni o skończenie studiów dzięki łapówkom. Pomijam radosną twórczość jeśli chodzi o listę umiejętności i zawody, ale sama konstrukcja tych list woła o pomstę do nieba. „Kazałbym tym informatykom wypełnić te ankiety po 100 razy“ stwierdził mój mąż, czynny i bardzo dobry informatyk.
Udało się! Umówiłam się na konkretny termin, bo chociaż umiem czekać matki są ćwiczone przez dzieci w cierpliwości), to nie widzę sensu podziwiania płytek terakoty w poczekalni, gdy można się zapisać online.
Poszłam zabierając świadectwa ukończenia szkół.

Chciałam być biała kartą. Chciałam dobrać do swoich umiejętności i zdolności pracę, która będzie dla mnie. Chciałam zacząć nowe, zawodowe życie.
Zażądano ode mnie tak absurdalnej ilości papierów, że patrząc na te komputery na biurkach, zastanawiałam się, ile to kasy wyrzucono w błoto na informatyzację urzędów i po co one żrą prąd. Pani powinna kilkoma kliknięciami sprawdzić, gdzie byłam zatrudniona, czy i ile posiadam ziemi itp. itd.
Przede mną stanęła wizja biegania po mieście i proszenia byłych pracodawców o zaświadczenia, że kiedyś coś im tam robiłam. Żeby tylko miasto! Współpracowałam z firmami  z różnych miast Polski! A że posiadam kawałek ziemi, czekała mnie wyprawa do jednej z gmin.

Popatrzyłam na panią siedzącą przy komputerze i zapytałam „A w ogóle warto się tu rejestrować?“ Pani popatrzyła na mnie i nie potrafiła udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
Wyszłam, obejrzałam się na Bogu ducha winny budynek i mruknęłam do siebie „zaorać!“

Z tego co wiem, mnóstwo różnych funduszy idzie na różne szkolenia (usłyszałam, że może się załapię a może nie), staże (słabo płatne i dostanie graniczy z cudem). Mnóstwo pieniędzy idzie na pensje dla całej rzeszy pracujących tam urzędników. Źle ludziom nigdy nie życzę, ale chciałabym aby nastąpiła zamiana ról. By ci wszyscy tworzący te absurdalne przepisy, bazy danych i wszystko inne, głupie i nielogiczne, przyszli do urzędu szukając wsparcia, pomocy a przede wszystkim pracy.
Dlatego jestem całym sercem za postulatem ruchu Kukiz '15 by zlikwidować PUP-y (zabawnie wyszło z tym skrótem). Czytając ich propozycje dowiedziałam się, że państwo obecnie wydaje na to 12 miliardów złotych rocznie! Za co??? Chyba za ukrywanie bezrobocia dzięki zatrudnianiu tej rzeczy nieefektywnych urzędników.

Kukiz '15 proponuje ponadto:
- wprowadzenie powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego bez potrzeby rejestrowania się w PUP;
- przeniesienie form aktywizacji zawodowej na poziom gminy i włączenie ich w narzędzia pracy pracownika socjalnego – likwidacja PUP;
- usługi pośrednictwa pracy rozliczane za efekty. Zlecenie na zewnątrz tej usługi i płatność za konkretny efekt.

Bardzo mi się to podoba, bo w praktyce wychodzi, że znacznie taniej i efektywniej jest zlecić coś firmie niż mielić machiną państwową.

Biorąc pod uwagę, że to (być może) pieśń przyszłości a teraźniejszość rządzi się swoimi prawami, trzeba przywołać starą zasadę „umiesz liczyć, licz na siebie“ i kontynuować orkę na polu pod nazwą „rynek pracy“.
Tak więc, gdyby ktoś potrzebował sprawnych rąk wraz ze sprawnym umysłem do pracy, z całą lista innych zalet to proszę dać znać, nie pogniewam się nawet za pół etatu, bo jednak polski rynek czytelniczy to nie Ameryka i teraz doskonale rozumiem, dlaczego nasi pisarze przymierali głodem.

Mimo wszystko z optymizmem
Basiek May-Chang

(zdjęcie: Concord90 - pixabay.com)

środa, 18 stycznia 2017

Podmiana



Przychodzi pijany Nowak do domu. Usiadł przy stole , odwaga go szarpnęła tak na 300% i jak walnie pięścią w stół:
- I kto w tym domu rządzi!?
A tu żona ŁUP go wałkiem w łeb.
- No co, zapytać nie można? - Nowak na to ugodowo.

Obserwując kabaret serwowany nam od jakiegoś czasu przez naturszczyków z Wiejskiej aż korci by złapać wałek do ciasta i zdzielić po tych fruwających w oparach absurdu łbach.
Właściwie lata naszej wolności wyglądają jak taniec pijanego na dawnej, wiejskiej zabawie. Krok do przodu, dwa do tyłu, jakieś trudne do zidentyfikowania pląse, bo czy to jeszcze taniec, czy napad jakiejś choroby? Cud, że to się jako tako trzyma kupy, chociaż niektórzy jakiś czas temu wspominali coś o kamieni kupie.

Od zawsze przyglądam się „co tam panie w polityce“ i od lat zadaję sobie pytanie - dlaczego nie wdraża się u nas rzeczy, które świetnie sprawdziły się w innych krajach? Jest takie powiedzenie: uczmy się na błędach innych, bo na naukę na swoich może nie wystarczyć nam czasu. Przecież ci wszyscy eksperci doradzający ministrom muszą rozglądać się po świecie, czytać, obserwować to i owo. Nie jesteśmy jedynym krajem mającym system emerytalny, służbę zdrowia, podatki i cały ten majdan. Wiadomo, że różne kraje różnie sobie z tym radzą, ale przecież są takie, które robią to dobrze. Można podpatrzeć to i owo, zastanowić się, jak wyglądałoby to na naszym gruncie, dostosować i wprowadzić ku zadowoleniu innych.

Jeśli widzę, że mój sąsiad świetnie zarządza swoją firmą to czy jest jakiś zakaz zastosowania jego metod na moim podwórku? Czy koniecznie na złość babci muszę odmrozić sobie uszy?
Przecież jest tyle wypracowanych przez innych, dobrych rozwiązań. Nie muszę ślepo stosować wszystkiego z jednego państwa. O, kraj A ma dobre to i to, warto rozważyć takie zastosowanie u nas. Kraj B od lat z powodzeniem stosuje takie rozwiązanie, spróbujmy i u nas, bo mamy podobne warunki.
Jeśli nie jest się w stanie wykrzesać z siebie dobrych, nowatorskich rozwiązań, co złego jest w zapożyczaniu od innych?

Wróćmy jednak do Nowakowej z wałkiem. Obserwując całą tę g*wnoburzę w Sejmie (coś się ostatnio rozpolitykowałam) przyszła mi do głowy pewna myśl. Posłowie trochę zarabiają i nie sądzę, by zarządzając swoim domowym budżetem mieli równie duży deficyt co ten, który przyklepują w Sejmie. Ktoś w ich rodzinach kontroluje przychody i wydatki żeby wszystko grało, więc może zamiast posła X niech w parlamencie zasiądzie ta osoba, czyli np. jego żona, bo NIE WIERZĘ, że człowiek, który zgadza się na rażącą niegospodarność w kraju, potrafi ogarnąć coś poza kocią kuwetą. 
Nie wiem, kto zarządza gospodarstwami pań posłanek, może ich gosposie? Zostawiam ten temat do dyskusji i nie ukrywam, że czekam na inwencję twórczą czytelników.

Od lat ogarniam kocie kuwety, domowy budżet spokojnie spoczywa w moich rękach i dotychczas nigdy nie wkroczyła nań mężowska kontrola. Nasz roczny deficyt w postaci niewielkiego debetu na koncie nie wystarczyłby na osławione ośmiorniczki. Gdy trzeba, zaciska się pasa, gdy są środki, jest czas na inwestycje. Samo życie. Prawda?
A może po wyborach a przed zaprzysiężeniem posłów zrobić im test? Dać 2 tys. zł miesięcznie żeby jeden z drugim za to przeżył? Zapłacił czynsz, rachunki za prąd, gaz, telefon, kupił jedzenie i wszelkie niezbędne rzeczy a przy okazji przyjrzał się, ile musi oddać w formie podatko-haraczu. Oczywiście po każdym miesiącu musiałby się rozliczyć co do złotówki. I nie ma mowy o korzystaniu ze swoich środków!
Jeśli przeżyje 3 miesiące takiej próby, można zaprzysięgać.
I tak miałby od nas lepiej, bo dostałby te pieniądze a my musimy je ciężko zarobić.

Z zacięciem gospodarczym
Basiek May-Chang

(zdjęcie ze zbiorów Centralnego Muzeum Włókiennictwa)

niedziela, 8 stycznia 2017

Totalna dewaluacja



Kilka lat temu, pierwszy raz zajrzałam do zadań maturalnych z matematyki. Nie wiem czego się spodziewałam, ale to, co zobaczyłam, zaskoczyło mnie.
„Cholewa jasna, przecież takie zadania rozwiązywaliśmy w ósmej klasie przygotowując się do olimpiady przedmiotowej!“ nie dość, że pomyślałam sobie głośno to jeszcze podzieliłam się tym z otoczeniem. Otoczenie smętnie pokiwało głowami.

Wtedy na dobre dotarło do mnie to, że wykształcenie nam się zdewaluowało. Mnóstwo ludzi ma dyplomy tylko są one g*wno warte. Mogłam się o tym przekonać obcując ze znacznie młodszymi współpracownikami. I nie chodzi tu o jakieś wywyższanie się, umiejętność rozwiązywania równań różniczkowych (sama wywaliłam to z pamięci jak wiele innych, zbędnych teraz rzeczy). Chodzi mi o rozsądek, logikę, wyobraźnię. Młodzi ludzie mają wokół mnóstwo elektroniki, potrafią się nią posługiwać, ale już nie mają pojęcia jak to działa, nawet tak ogólnie.
Mam wrażenie, że im więcej techniki, tym mózgi większości przestają myśleć. Paradoksalnie powoduje to ogłupienie większości. Powstają z nas takie tresowane pieski Pawłowa - jak nam urządzenie „zagra“ tak do tego „tańczymy“. Coraz trudniej o chwile refleksji. Bodźce atakują nas zewsząd. Pędzimyyyyyy... i głupiejemy.

Nie powinno mnie tym samym dziwić to, co widzę w mediach. „Sześciu króli“ tak weszło do naszego słownika, że podobno księża zaczynają się przejęzyczać. Może dzięki temu nie wejdzie do obiegu czwarty król - Belzebub, którego wymienił niedawno jeden z posłów PO, sześciu jednak brzmi zabawniej niż czterech z posępnym demonem.

Starzeję się pod pewnymi względami. Nadal potrafię bawić się lepiej bez kropli alkoholu niż obecna młodzież po dopalaczach (jeśli w ogóle przeżyje takie doświadczenie), ale stałam się chyba bardziej wymagająca. Wychowałam się w zupełnie innych czasach. Z jednej strony cenzura, bardzo realna groźba represji za mówienie pewnych rzeczy a z drugiej pewne standardy. Dyplom magistra znaczył wiele, bo na studia nie było łatwo się dostać i je skończyć. Telewizja smutna. W teleturniejach liczyła się głównie wiedza, często ogromna (Wielka Gra), nikt nie wypinał tyłków, nie gził się w kąpieli z bąbelkami a dziennikarze nie przerywali rozmówcom.

Nie tęsknię do jedynego programu TVP, który ściągała nasza antena, ale tęsknię do pewnych standardów dziennikarskich a może bardziej do pewnej kultury. Nie potrafię obecnie oglądać i słuchać programów publicystycznych, bo przerywających ludzi mam ochotę chwycić mocno za ucho i wyprowadzić ze studia. Nie cierpię przerywania wypowiedzi, przekrzykiwania się, bo program staje się nieczytelny i oglądanie staje się stratą czasu. Napastliwy ton prowadzących, przerywanie w dogodnym dla siebie momencie by chwycić za coś wyrwanego z kontekstu. Przecież takie coś nie ma w ogóle sensu!

Wracając do sześciu króli i czwartego, czyli Belzebuba. Nikt nie pozjadał wszystkich rozumów świata, chociaż trzej królowie funkcjonują od dwóch tysięcy lat i trochę dziwne, gdy ktoś nie zna ich liczby, ale... Dobra, ktoś nie wierzy w Boga, nie interesuje go religia ani nawet historia, zdarza się. Dlatego nie rozumiem tego brnięcia w śmieszność. Co, kłania się system testów w edukacji? A nuż może trafię prawidłową odpowiedź?

Wiem,  nie ma co wymagać od polityków pewnych rzeczy. Może kogoś to oburzy, ale moim zdaniem polityk to taki ktoś gorszy od pań negocjowalnej profesji. Jeśli gdzieś natykamy się na takie panie to przynajmniej wiemy z kim mamy do czynienia a spotykamy polityka, taki porządnie ubrany ktoś. Ładnie skrojony gajerek, czysta koszula, lepiej lub gorzej dobrany krawat. Czar pryska, gdy taki otwiera usta lub śledzi się jego „dokonania“.
Wiem, że wszechobecne spodnie typu rurki nie współgrają z tym, ale miej człowieku jaja by powiedzieć - proszę wybaczyć, ale jestem niewierzący i nie znam imion króli (w odniesieniu do Trzech Króli używa się tej formy jako archaizmu, bo normalnie użylibyśmy „królów“), proszę wybaczyć, ale nie leży to w gestii moich zainteresowań itp.  A tak, są z głupich wypowiedzi osób publicznych jaja jak berety i  tematy do kolejnych memów.

Ktoś niedawno powiedział, że nie dziwi się, że obecne kabarety są takie słabe, bo politycy zawłaszczyli sobie tę sferę i zastąpili kabareciarzy. Nie sposób nie zgodzić się.

Zdewaluowało nam się bardzo wiele istotnych rzeczy. Niby przyzwyczajali nas do tego od 25 lat a prym wiódł naczelny elektryk kraju twierdząc np. że są plusy dodatnie i plusy ujemne (chyba nie stosował swoich teorii wykonując wcześniej swój zawód, bo nie miałby teraz w dorobku tylu tysięcy memów tylko grób z informacją o śmierci wskutek nieszczęśliwego wypadku przy pracy), ale jednak dziwnie obserwować ludzi, którzy mają istotny wpływ na nasze życie a jednocześnie mają mniejszą wiedzę i kulturę od pani Gieni z mięsnego. 
Pani Gienia doskonale umie liczyć pieniądze i chociaż nowoczesne kasy pokazują jej ile ma wydać reszty to ona i tak wie swoje, bo elektronika może czasem nawalić a kto jej pieniądze potem odda? Pani Gienia zna się na ludziach, jeśli czegoś nie wie to nie chlapie językiem, bo nie lubi kompromitować się. Pani Gienia wie, że jeśli oszuka klienta, to on nie wróci a jeśli oszuka na fakturze, to nie dostanie więcej towaru. Pani Gienia ma po prostu charakter, normy moralne i jaja by tego przestrzegać. I nawet gdyby nosiła rurki to nie przeszkodziłby by jej w posiadaniu tych jaj.

Basiek May-Chang
(też z jajami)

(grafika - pixabay.com)