wtorek, 27 października 2020

Chleba naszego powszedniego

Zatrzymaj się na chwilę i pomyśl, jaki jest, według Ciebie, najsmutniejszy widok na świecie. Ciekawa jestem, co jest tak naprawdę, do szpiku kości przykre, przygnębiające, smutne. Mogę się domyślać, że być może chore dzieci, porzucone lub skrzywdzone zwierzęta. Sama nie wiem, co jeszcze. Wiem natomiast, jaki jest, według mnie, jeden z najsmutniejszych obrazów - chleb leżący na ziemi, walający się po chodnikach, ulicy, pod śmietnikami.

W domu rodzinnym byłam uczona szacunku do chleba. Mama opowiadała o swoim powojennym dzieciństwie, gdy była taka bieda, że znajdując kawałek nadpleśniałego chleba, wycierała go o ubranie i zjadała. W moim rodzinnym domu doskonale wiedziano, ile trzeba pracy, aby powstał bochenek chleba. Ba, sama w tym częściowo uczestniczyłam od dziecka. Wakacje dzieci na wsi kilkadziesiąt lat temu były sielskie, ale też dawały w kość. Upał, pragnienie pali okrutnie, w nogi z każdym krokiem wbija się mnóstwo malutkich zadr, które potem będą ropieć, a ty musisz iść i zbierać snopki rozrzucone po polu, zestawiać je. Jak wielką ulgą było koszenie kombajnem wie ten, kto wcześniej musiał brać udział w mniej zmechanizowanych żniwach. Zwożenie do stodoły, młócenie (wyobraźcie sobie taki kurz, który dociera wszędzie i przeraźliwie swędzi, kłuje i piecze), przechowywanie ziarna w odpowiednich warunkach, bo wilgoć, gryzonie. Trzeba zawieźć do młyna, a potem pieczenie chleba - czasochłonna i niełatwa sztuka. Czas, temperatura, cierpliwość. Bez drożdży, polepszaczy. Tak, ten, kto brał udział chociaż w części tego procesu, musiał szanować chleb. Nikt nie śmiał się z tego, że całowano kromkę chleba podnosząc z ziemi.
Kiedyś zszokował mnie widok wydrążonego kamienia w muzeum archeologicznym. Uświadomiłam sobie, że trzeba było tam wrzucić ziarna i trzeć drugim kamieniem tak długo, aż zetrze się na mąkę. Wyobrażacie sobie? Żeby zjeść, trzeba było porządnie się napracować! Pół biedy, jeśli było z czego, bo przecież mogło nie urosnąć.
Na wsi ciężko pracowano wytwarzając jedzenie. W mieście jeszcze ponad 30 lat temu nie było nic i być może jeszcze bardziej szanowano jedzenie. A teraz? Tak zwany statystyczny Polak wyrzuca rocznie ponad 200 kg jedzenia (z danych z 2019 roku było to 235 kg) - prawie 400 bochenków chleba! Wiesz Czytelniku, ile ważysz, więc porównaj swoją wagę do tych 235 kg wywalonego do śmietników pokarmu. Ile wielokrotności Ciebie ląduje w koszu.
Moja lekarka rodzinna powiedziała, że paradoksem tych czasów jest to, że połowa świata wyrzuca jedzenie, a połowa głoduje. Wielu biednych ludzi wstydzi się biedy, a moim zdaniem, to wstyd wyrzucać jedzenie. Owszem, pewnie niektóre już się zepsuło, ale wtedy należy zastanowić się, dlaczego się zepsuło?
Nie będę rzucać kamieniem, bo mnie też się zdarza kupić za dużo i potem coś ląduje w śmietniku, bo zjedzenie groziłoby chorobą. Biję się w piersi i wstydzę. Wstydziłam się za każdym razem, chociaż nikt nie widział, nie komentował, nie oceniał. Wstydziłam się sama przed sobą, myśląc o moich rodzicach. Zrobiłam rachunek sumienia i przede wszystkim kupuję mniej, ale też przerabiam, mrożę, konserwuję - robię wszystko, aby mniej wyrzucać.
Chleb jest przykładem, a co z warzywami, mięsem? Ile pracy i środków wymaga zwykła marchewka, ziemniak, cebula? Wystarczy kawałek gleby i torebka nasion, żeby przekonać się, że plony to nie pewnik. Wiele rzeczy może pójść nie tak, jak się nam wydawało. Hm, a może właśnie o to chodzi, że straciliśmy kontakt z ziemią? Ile śmiechu było kiedyś z żartów o amerykańskich dzieciach, które uważały, że mleko bierze się z kartonika. A teraz mamy to samo u nas. Nasze dzieci być może często uważają, że serek, chrupki, bułeczki itd. biorą się ze sklepu, a nie dużego nakładu pracy i środków. Żywność jest kolejną rzeczą i chociaż ciągle uważamy, że jest coraz droższa - widok śmietników pokazuje co innego.

Na koniec ćwiczenie. Wyobraź sobie, że pewnego dnia budzisz się i nie ma nic w sklepach. Nawet octu w “Kerfurze”. Chce się jeść i jeśli masz szczęście, jest wiosna, bo bardziej pechowa będzie późna jesień i zima. Odetnij się od rozpraszaczy i spróbuj wczuć się w sytuację. Co robisz? Macie szczęście i ktoś daje Ci nasiona. Co dalej? Co może pójść nie tak, poza tym, że teoretycznie wszystko? Na początku lat 90 XX wieku przyjeżdżali do nas ludzie z dawnego ZSRR. TIR-ami brali każdą ilość ziemniaków. Krążył taki żart po okolicy:
Rosjanin: ile u was rosną ziemniaki?
Polak: kilka miesięcy.
Rosjanin: tak długo??? U nas tylko jedną noc!
Jedni sadzili w dzień ziemniaki, a inni w nocy wykopywali. Z głodu.

Nie, nie chcę straszyć. Nie życzę nikomu głodu i biedy, ale takie ćwiczenie może pomóc doceniać to, co mamy. I nie marnować. A teraz idę przejrzeć lodówkę. Na szczęście coraz mniej się wstydzę.

-----
foto źródło: gosc.pl

środa, 1 kwietnia 2020

Bunkry naszych dzieci


Lubię ogólny ład, chociaż staram się nie być drobiazgowa, więc na początku ustalmy fakty. Nie jestem pedagogiem ani psychologiem. Wszelkie wnioski wyciągam głównie na podstawie własnych doświadczeń i obserwacji bliższego i dalszego otoczenia. Przedstawiam temat bez zbytniego zagłębiania się, ale dlatego, aby każdy sam mógł wgryźć się głębiej, wykonać własną pracę, bez podawania wszystkiego na talerzu, bo wtedy człowiek lepiej się uczy i zapamiętuje lekcję. Podaję fakty z własnego życia, ale tylko informacyjnie, żeby nakreślić tło mojego toku rozumowania. Taka jestem - uczę się głównie na sobie, życie ze mną eksperymentuje (jak zresztą z każdym), więc obserwuję, wyciągam wnioski, a czasem (nie oszukujmy się, czasem to tylko taka kokieteria, często to robię) sama robię doświadczenia i również obserwuję i wyciągam wnioski. Proszę o nie litowanie się nade mną, bo tego oczekiwałam 20 i więcej lat temu, gdy byłam bardzo młoda i patrzyłam na świat przez dziurkę od klucza. Teraz patrzę na niego przez średniej wielkości okno. Nadal widzę tylko jakąś część, ale jednak zdecydowanie więcej niż kiedyś, więc wiem i rozumiem więcej.
Skoro wstęp mamy za sobą, przejdźmy do właściwego tematu.

Inspiracją do dzisiejszego tekstu były wiadomości od nauczycieli moich dzieci. Na początku patrzyłam na to jednostronnie, potem koleżanka nakreśliła mi sprawę z drugiej strony - pedagogów postawionych przed sytuacją, której nikt nigdy nie ćwiczył, ale zdalne nauczanie to jedno, inną sprawą są absurdalne żądania urzędników, którzy naciskają sięgając po argumenty finansowe i wymuszają na nauczycielach, często, dość absurdalne działania, ale to temat na inny tekst, którego nie dźwignę ze względu na to, że w nim nie siedzę i nie mam dostatecznie dobrego spojrzenia.
(Dzięki Kalu, dało mi to do myślenia.)

Jeśli ktoś czytał moje dawne felietony, wie, że źle znoszę czas edukacji moich dzieci. Nadal nie mogę się temu nadziwić, bo swoje lata szkolne wspominam bardzo dobrze. Jak widać, perspektywa ma ogromne znaczenie we wszystkim. A może jednak kiedyś było inaczej? Latami wypracowuję sobie dystans i różne mechanizmy, które pozwolą przejść przez ten okres spokojniej i bez większych strat, ale jednak coś mnie kłuje w oczy. Pomijam sam system obecnej edukacji. Chcę skupić się na ogólnym trendzie psychologiczno-pedagogicznym, który obserwuję chyba przynajmniej od czasu, gdy urodziły mi się dzieci, a na pewno, gdy poszły do placówek opiekuńczo-wychowawczych i edukacyjnych.

Szklany klosz 

Rozumiem potrzebę chronienia potomstwa lub - ogólnie określając - dzieci, czy to naszych własnych, czy patrząc z perspektywy społecznej - najmłodszych pokoleń. Jest to tak silnie zakorzenione w człowieku, że nawet ja, rozsądnie i nieco inaczej patrząca niż większość (tak mi się przynajmniej wydaje), mam z tym czasem problem. Miałam okazję zaobserwować, że nie tylko my, dorośli, tak mamy. Gdy mój syn miał około 1,5-2 lata, więc niby nie rozumiał zbyt wiele, bawił się, a ja oglądałam “jednym okiem” serial “Dr House”. Kto oglądał, ten wie, ile było tam dość mocnych procedur medycznych i dramatów, więc obserwowałam, czy moje dziecko na to reaguje, ale nie. Syn nie przejawiał jakiegokolwiek zainteresowania (bawił się, nie patrząc w ogóle w monitor), więc pozwoliłam sobie od czasu do czasu oglądać przy nim. Pewien odcinek wybił mnie skutecznie z tej pewności. Pacjentem było małe dziecko, niemowlę. Mój syn zaczął nagle płakać patrząc na to, co dzieje się w serialu (reanimacja), więc nigdy więcej nie oglądałam tego typu filmów przy nim i zyskałam pewność, że los małych dzieci porusza nie tylko dorosłych. 

Moje dzieci są obecnie w wieku nastoletnim. Starsze przerosło mnie i swojego ojca i jest w wieku, gdy ja straciłam swojego tatę. Nagle. Do niedawna myślałam, że bez żadnego ostrzeżenia. Wyszedł niby zdrowy, uśmiechnięty i nie wrócił. Jedyny żywiciel rodziny. Osoba, która najbardziej okazywała mi, jak bardzo mnie kocha i jak bardzo interesuje ją to, co robię, jak sobie radzę. Teraz ten dzień widzę jako granicę mojej beztroski i nagłej dorosłości, chociaż w zwykłym tempie życia nie było aż tak gwałtownej zmiany, bo została mama, ale jednak musiałam szybciej stać się samodzielna niż wtedy, gdyby mój ojciec żył dalej.
Pozostawiło to we mnie głęboki ślad rzutujący na wychowanie moich dzieci. Nie jest to złe, ale trzeba umieć nad tym panować, aby nie przesadzić w drugą stronę. Otóż, wychowuję swoje dzieci (odpowiednio do ich wieku), aby były bardziej samodzielne, bo mam świadomość, że rodzice nie są wieczni. Są szczęściarze (wiedzą to i doceniają lub często jednak nie), którym rodzice towarzyszą do późnych lat, ale nie można zapominać o tym, że życie to życie. Przyszłość nigdy nie jest znana.

W naturze, wśród zwierząt, młode są odpowiednio wychowywane i stawia się przed nimi wyzwania, często dość brutalne z punktu widzenia tzw. cywilizowanego człowieka, np. ptak - rodzic wypychający z gniazda (z więc z wysokości!)swoje dziecko, które nigdy nie latało, ale było przez długi czas do tego przygotowywane. I tak było w ludzkim świecie. Życie i śmierć były ze sobą silnie splecione. Trzeba było mieć kombinację różnych cech i dużo szczęścia, aby przetrwać. Strata to zawsze strata i boli tak samo, ale rodzice, w trosce o przyszłość swoich dzieci, hartowali je.
Nagły rozwój techniki i medycyny, a potem psychologii i pedagogiki zaczął to zmieniać. Cieszę się ogólnie z wielu postępów nauki. Cenię sobie wiedzę psychologiczną, którą staram się zdobywać na własny użytek, bo łatwiej postępować z czymś, co się chociaż trochę rozumie (szczególnie z własnym umysłem), ale wybaczcie, mam wrażenie, że w pewnym momencie zaczęliśmy się cackać ze sobą.

Jeśli obecnie nauczyciel pisze do mnie wiadomość “dlaczego dziecko nie oddało/przysłało zadanej pracy”, mam ochotę odpowiedzieć w pierwszym odruchu - zapytaj dziecka, a nie mnie, bo swoją formalną edukację zakończyłam prawie 20 lat temu i nie muszę tłumaczyć się już z takich rzeczy. 
Syn będzie miał słabą ocenę z polskiego, bo, za przeproszeniem, olewa sobie prace? Trudno. Zepsuje sobie świadectwo z końca szkoły podstawowej, ale cóż, opowiadałam mu o konsekwencjach już dawno temu i od czasu do czasu przypominam, a wydaje mi się, że jednak proces myślowy nie jest mu obcy.
Córka będzie mieć niedostateczny z WF-u, bo nie rozlicza się z ćwiczeń? Trudno. Będzie słabsze świadectwo.
Mają warunki, czas, niezbędne urządzenia żeby wykonać to, czego się od nich wymaga.
Dlaczego tak? To jeden z ostatnich momentów, aby dać odczuć dzieciom konsekwencje ich postępowania na własnej skórze bez ogromnych strat. Tak trochę po żołniersku, krótko i na temat, bo to najbardziej do nich trafia.
Olałeś pracę - niedostateczny, bo masz, na co zasłużyłeś.
Akcja - reakcja.
Przyczyna - skutek.

Jako rodzic mogę wspierać, motywować, ale nie będę tłumaczyć się za dziecko, nie będę odrabiać lekcji i biegać z terminarzem pilnując, kiedy co mają oddać. Skoro nie chcą już, żeby nazywać je dziećmi, mają wszelkie pomoce i warunki, o jakich nawet nie śniliśmy z mężem (jak wielu z nas), niech więc pilnują własnych spraw, obowiązków i rozliczają się z nich lub odczuwają na własnej skórze konsekwencje własnych decyzji i czynów. 
Rozumiem ogólnie, dlaczego nauczyciele do mnie piszą, ale uważam, że jako społeczeństwa końca XXI wieku zbudowaliśmy naszym dzieciom zbyt grube klosze ochronne. Widać to chociażby po postawie roszczeniowej rodziców wobec nauczycieli, ale i po postawie pedagogów wobec rodziców podobnych mnie, którzy w trosce o przyszłe, dorosłe, a nie teraźniejsze dobro swoich dzieci, nie chcą w pełni uczestniczyć w życiu szkolnym prowadząc swe dziecko za rączkę, gdy ma więcej niż powiedzmy 9 lat.

Nauczyciele, narzekacie, że dzieciom nic się nie chce. A jak ma się chcieć, skoro są we wszystkim wyręczani? Skoro dorosłemu chłopu lat 18 starsi robią kanapki, żeby “dziecko się nie skaleczyło”? Skoro rodzice pod, świadomym lub nie, naciskiem szkoły, pomagają lub odrabiają za swoje dzieci lekcje, robią prace na konkursy itp. itd.? 
Wiem, że nie chodzi tylko o Was, ale nas wszystkich, cały system jaki zbudowaliśmy - syci w czasach dobrobytu. Wyniki, osiągnięcia, rankingi i ciągły, sztuczny wyścig.
Obecnie widzimy, jak cienka linia dzieli nasz sztucznie zbudowany świat od prawdziwego życia, natury. Wystarczyła rzecz, której nie można dostrzec nawet zwykłym, szkolnym mikroskopem, żeby zawaliła się większość. Poległy nasze plany, nasze codzienne życie musiało szybko się zmienić. Trudno przewidzieć nawet najbliższą przyszłość. Niby brzmi ponuro, ale to po prostu życie i do takich różnych, życiowych tąpnięć powinniśmy przygotowywać nasze dzieci, bo teraz zmierzamy w kierunku tworzenia wątłych mimoz. Fizycznych i psychicznych. 

My, dorośli, nie jestesmy wieczni. Nie będziemy ciągle prowadzić młodszych za rączkę. Kiedyś będą musieli iść sami, a co więcej, będą musieli prowadzić młodszych, a potem uczyć ich samodzielności, aby ci następni prowadzili kolejnych, uczyli i tak aż do czasu, dokąd będzie istnieć ludzkość.
Rozumiem, że serce boli, gdy upadają, ale tak ma być. Rozumiem, że chcielibyśmy pochwalić się dobrymi świadectwami naszych dzieci, ich pracą, ale mam radę, z której nie trzeba, ale można skorzystać. Chwalcie się swoimi dokonaniami. Bo czy to są naprawdę ich świadectwa, jeśli ciągle angażujemy się od podstaw w ich naukę? 
Pozwólmy im uczyć się ślizgać na lodzie i upadać, gdy mamy ten lód i ich samych w zasięgu naszego wzroku.

Usuńmy w końcu ten przesadnie gruby klosz, jaki zbudowaliśmy naszym młodym zanim urośnie do grubości bunkra, który kiedyś ktoś zburzy i całe te ciężkie szkło zwali im się na głowę. 


wtorek, 11 lutego 2020

Co słychać?



„Co jest z tym pytaniem nie tak?” próbowałam ustalić od bardzo wielu lat. Właściwie od jakichś 25.
Zbyt ogólnikowe. Zbyt łatwo rzucane. Jakieś takie…
Właśnie, jakie?

Irytowało mnie, drażniło. Wparowywało w moje życie jak stryjna Jankowa w czas świniobicia za życia moich rodziców w zamierzchłych dla większości latach 80 XX wieku.
[Moi rodzice nigdy nie mówili, kiedy będzie u nas świniobicie. Głównie z powodu stryjecznej ciotki, która wpadała niespodziewanie wtedy do nas z pobliskiego miasteczka i milcząco wyłudzała od mojej mamy najlepsze kawałki mięsa. Stryjna nie bywała u nas często, ale gdy trwały czynności przy świni, nagle zatrzymywał się autobus przed naszym domem, a ten był pomiędzy odległymi przystankami, otwierały się drzwi i wysiadała ONA.
„Ta to ma nosa” kwitował z rezygnacją mój ojciec.
Dla przypomnienia dodam, że wtedy telefony były rzadkością. Nikt nie śnił o czymś takim jak komórka, internet i wszelkie messengery.]

Na „co słychać?” na początku odpowiadałam dość chamsko, wyłapując z tła dźwięki i odpowiadając pytającemu zgodnie ze stanem faktycznym. Taka moja faza trwała długo, aż część osób przestała pytać (i dobrze). Zawsze miałam duży kłopot z taką indagacją. To zapytanie wprawiało mnie w duże zakłopotanie, no bo jak odpowiedzieć komuś w jednym zdaniu i zawrzeć wszystko, co dla mnie ważne, a co zdarzyło się od ostatniego spotkania, które zazwyczaj było kilka lat wcześniej? Taka kondensacja przekraczała moje możliwości.
Nie miałam innego wyjścia. Aby nie być chamską (okres młodzieńczego buntu na szczęście kiedyś się kończy, nie szkodzi, że czasem w okolicach trzydziestki), korzystałam z amerykańskiego „dziękuję, w porządku”, co pozostawiało we mnie rozdrażnienie, ale wolałam uciąć temat i nie myśleć nad innymi odpowiedziami.
Ostatnio tego trupa z szafy wyciągnęła moja znajoma i jestem jej w sumie wdzięczna, bo tym razem chyba dotarłam do sedna.
Znajoma zadała mi to pytanie kilka dni temu w sms-ie, a że od dawna nie korzystam z chamskiej wersji odpowiedzi i znajomą dość lubię, więc odpowiedziałam, jak mogłam najlepiej.

Myślę, że odpowiedź na „co słychać” jest szczególnie trudna dla introwertyka. Introwertyk jest osobą, która głównie żyje wewnątrz, w swojej głowie. Oczywiście ma życie zewnętrzne, jakie tylko sobie zapragnie i zdoła zrealizować, ale najwięcej dzieje się w głowie. Nie chodzi o coś takiego jak schizofrenia. Absolutnie! Odkąd mamy badania pozwalające na obrazowanie pracy mózgu, naukowcy zauważyli, że mózg introwertyka wykazuje aktywność bioelektryczną bez względu na to, czy taka osoba pracuje, czy odpoczywa.

„Co słychać?”
„Aaa, pracowałam nad sobą i zmieniłam takie i takie zachowanie, bo zauważyłam, że to mi nie pasuje do spójnej całości. Znacznie lepiej się teraz czuję, a najbliższym też jest ze mną lżej.”
„Co słychać?”
„Wymyśliłam wiele świetnych tematów do pisania! To nic, że jeszcze ich nie zrealizowałam, tylko zapisałam, ale są! >>Leżą<< w notatniku i czekają.”
„Co słychać?”
„Znalazłam przynajmniej 5 leczniczych zastosowań pewnej mieszanki olejków eterycznych! Zupełnie innych niż osoby, która je opracowała! Są super!”
(Mogę tak długo.)

Rozumiecie? Nie wakacje na Bali, nie nowy samochód, super chata i czerwone paski na świadectwach dzieci.
[W tym momencie chciałam błysnąć humorem i napisać, że nie byłam na bali, bo nie mogłam się na nią wdrapać, ale mój wewnętrzny purysta językowy nakazuje, że jednak mówi się „bela słomy” a nie „bala słomy”.]
Owszem, mam swoje życie, które jest bardzo fajne. Problem w tym (dla innych, bo osobiście jestem bardzo zadowolona), że lubię życie poukładane, więc dla większości ludzi nie jest dość ekscytujące.
Ostatnio odpowiadałam zgodnie z prawdą, że na zewnątrz niewiele się chyba zmieniło, ale wewnątrz… Jest moc! Mam wrażenie, że równie dobrze mogłam powiedzieć np. „spaghetti z mąki pszennej gotowane 8 minut.” Może wtedy ktoś zainteresowałby się, dlaczego 8 a nie 10 minut. Lub 7. Ale taki mniej więcej był oddźwięk.

Chyba już wiem, co jest nie tak z pytaniem „co słychać”.
Znajoma, gdy jej szczerze odpowiedziałam, zamilkła. Nie było żadnego „ale fajnie”, „świetnie”, „ciekawe” lub "nieciekawie", "słabo", "nuda" itp. itd. Nie było NIC.
Mój introwertyczny mózg zajął się „co słychać”, przeanalizował różne znane zachowania i wyciągnął wnioski.
I chyba prawda jest taka, że tych, co pytają „co słychać”, tak naprawdę to nie obchodzi. Ludzie, którzy chcą być ze mną blisko, którzy są blisko, nawet po latach braku kontaktu, nie pytają w ten sposób. Inicjują rozmowę inaczej i dowiadują się. Przepraszam, ale moim zdaniem, „co słychać” jest takim zagajeniem na odp***dol. „Tak naprawdę mnie to nie obchodzi, ale chyba coś wypada powiedzieć/napisać.”

Postanowiłam, że na „co słychać” nie będę nic odpowiadać. Skoro pytającego nic to nie obchodzi, to szkoda mi czasu na wymyślanie, jak przekazać ten cały ogrom w jednym zdaniu (lub nawet kilku). Rozumiem, że moje wewnętrzne (i zewnętrzne również!) życie może nie być dla innych ciekawe. Nie ma problemu, naprawdę to rozumiem. Wystarczy, że dla mnie jest, bo to ja nim żyję. Parafrazując piosenkę Pawła Domagały:

Weź nie pytaj…
Mam największą przygodę jaką
Zesłał mi Pan - swoje życie (Alleluja!)
Ja się nie nudzę...


Jeśli interesuje Was naprawdę, co się u mnie dzieje, chcecie w to na chwilę wejść, nie pytajcie „co słychać”, bo nastanie cisza. Właściwie to możemy również pomilczeć, lubię ciszę :)