środa, 1 kwietnia 2020
Bunkry naszych dzieci
Lubię ogólny ład, chociaż staram się nie być drobiazgowa, więc na początku ustalmy fakty. Nie jestem pedagogiem ani psychologiem. Wszelkie wnioski wyciągam głównie na podstawie własnych doświadczeń i obserwacji bliższego i dalszego otoczenia. Przedstawiam temat bez zbytniego zagłębiania się, ale dlatego, aby każdy sam mógł wgryźć się głębiej, wykonać własną pracę, bez podawania wszystkiego na talerzu, bo wtedy człowiek lepiej się uczy i zapamiętuje lekcję. Podaję fakty z własnego życia, ale tylko informacyjnie, żeby nakreślić tło mojego toku rozumowania. Taka jestem - uczę się głównie na sobie, życie ze mną eksperymentuje (jak zresztą z każdym), więc obserwuję, wyciągam wnioski, a czasem (nie oszukujmy się, czasem to tylko taka kokieteria, często to robię) sama robię doświadczenia i również obserwuję i wyciągam wnioski. Proszę o nie litowanie się nade mną, bo tego oczekiwałam 20 i więcej lat temu, gdy byłam bardzo młoda i patrzyłam na świat przez dziurkę od klucza. Teraz patrzę na niego przez średniej wielkości okno. Nadal widzę tylko jakąś część, ale jednak zdecydowanie więcej niż kiedyś, więc wiem i rozumiem więcej.
Skoro wstęp mamy za sobą, przejdźmy do właściwego tematu.
Inspiracją do dzisiejszego tekstu były wiadomości od nauczycieli moich dzieci. Na początku patrzyłam na to jednostronnie, potem koleżanka nakreśliła mi sprawę z drugiej strony - pedagogów postawionych przed sytuacją, której nikt nigdy nie ćwiczył, ale zdalne nauczanie to jedno, inną sprawą są absurdalne żądania urzędników, którzy naciskają sięgając po argumenty finansowe i wymuszają na nauczycielach, często, dość absurdalne działania, ale to temat na inny tekst, którego nie dźwignę ze względu na to, że w nim nie siedzę i nie mam dostatecznie dobrego spojrzenia.
(Dzięki Kalu, dało mi to do myślenia.)
Jeśli ktoś czytał moje dawne felietony, wie, że źle znoszę czas edukacji moich dzieci. Nadal nie mogę się temu nadziwić, bo swoje lata szkolne wspominam bardzo dobrze. Jak widać, perspektywa ma ogromne znaczenie we wszystkim. A może jednak kiedyś było inaczej? Latami wypracowuję sobie dystans i różne mechanizmy, które pozwolą przejść przez ten okres spokojniej i bez większych strat, ale jednak coś mnie kłuje w oczy. Pomijam sam system obecnej edukacji. Chcę skupić się na ogólnym trendzie psychologiczno-pedagogicznym, który obserwuję chyba przynajmniej od czasu, gdy urodziły mi się dzieci, a na pewno, gdy poszły do placówek opiekuńczo-wychowawczych i edukacyjnych.
Szklany klosz
Rozumiem potrzebę chronienia potomstwa lub - ogólnie określając - dzieci, czy to naszych własnych, czy patrząc z perspektywy społecznej - najmłodszych pokoleń. Jest to tak silnie zakorzenione w człowieku, że nawet ja, rozsądnie i nieco inaczej patrząca niż większość (tak mi się przynajmniej wydaje), mam z tym czasem problem. Miałam okazję zaobserwować, że nie tylko my, dorośli, tak mamy. Gdy mój syn miał około 1,5-2 lata, więc niby nie rozumiał zbyt wiele, bawił się, a ja oglądałam “jednym okiem” serial “Dr House”. Kto oglądał, ten wie, ile było tam dość mocnych procedur medycznych i dramatów, więc obserwowałam, czy moje dziecko na to reaguje, ale nie. Syn nie przejawiał jakiegokolwiek zainteresowania (bawił się, nie patrząc w ogóle w monitor), więc pozwoliłam sobie od czasu do czasu oglądać przy nim. Pewien odcinek wybił mnie skutecznie z tej pewności. Pacjentem było małe dziecko, niemowlę. Mój syn zaczął nagle płakać patrząc na to, co dzieje się w serialu (reanimacja), więc nigdy więcej nie oglądałam tego typu filmów przy nim i zyskałam pewność, że los małych dzieci porusza nie tylko dorosłych.
Moje dzieci są obecnie w wieku nastoletnim. Starsze przerosło mnie i swojego ojca i jest w wieku, gdy ja straciłam swojego tatę. Nagle. Do niedawna myślałam, że bez żadnego ostrzeżenia. Wyszedł niby zdrowy, uśmiechnięty i nie wrócił. Jedyny żywiciel rodziny. Osoba, która najbardziej okazywała mi, jak bardzo mnie kocha i jak bardzo interesuje ją to, co robię, jak sobie radzę. Teraz ten dzień widzę jako granicę mojej beztroski i nagłej dorosłości, chociaż w zwykłym tempie życia nie było aż tak gwałtownej zmiany, bo została mama, ale jednak musiałam szybciej stać się samodzielna niż wtedy, gdyby mój ojciec żył dalej.
Pozostawiło to we mnie głęboki ślad rzutujący na wychowanie moich dzieci. Nie jest to złe, ale trzeba umieć nad tym panować, aby nie przesadzić w drugą stronę. Otóż, wychowuję swoje dzieci (odpowiednio do ich wieku), aby były bardziej samodzielne, bo mam świadomość, że rodzice nie są wieczni. Są szczęściarze (wiedzą to i doceniają lub często jednak nie), którym rodzice towarzyszą do późnych lat, ale nie można zapominać o tym, że życie to życie. Przyszłość nigdy nie jest znana.
W naturze, wśród zwierząt, młode są odpowiednio wychowywane i stawia się przed nimi wyzwania, często dość brutalne z punktu widzenia tzw. cywilizowanego człowieka, np. ptak - rodzic wypychający z gniazda (z więc z wysokości!)swoje dziecko, które nigdy nie latało, ale było przez długi czas do tego przygotowywane. I tak było w ludzkim świecie. Życie i śmierć były ze sobą silnie splecione. Trzeba było mieć kombinację różnych cech i dużo szczęścia, aby przetrwać. Strata to zawsze strata i boli tak samo, ale rodzice, w trosce o przyszłość swoich dzieci, hartowali je.
Nagły rozwój techniki i medycyny, a potem psychologii i pedagogiki zaczął to zmieniać. Cieszę się ogólnie z wielu postępów nauki. Cenię sobie wiedzę psychologiczną, którą staram się zdobywać na własny użytek, bo łatwiej postępować z czymś, co się chociaż trochę rozumie (szczególnie z własnym umysłem), ale wybaczcie, mam wrażenie, że w pewnym momencie zaczęliśmy się cackać ze sobą.
Jeśli obecnie nauczyciel pisze do mnie wiadomość “dlaczego dziecko nie oddało/przysłało zadanej pracy”, mam ochotę odpowiedzieć w pierwszym odruchu - zapytaj dziecka, a nie mnie, bo swoją formalną edukację zakończyłam prawie 20 lat temu i nie muszę tłumaczyć się już z takich rzeczy.
Syn będzie miał słabą ocenę z polskiego, bo, za przeproszeniem, olewa sobie prace? Trudno. Zepsuje sobie świadectwo z końca szkoły podstawowej, ale cóż, opowiadałam mu o konsekwencjach już dawno temu i od czasu do czasu przypominam, a wydaje mi się, że jednak proces myślowy nie jest mu obcy.
Córka będzie mieć niedostateczny z WF-u, bo nie rozlicza się z ćwiczeń? Trudno. Będzie słabsze świadectwo.
Mają warunki, czas, niezbędne urządzenia żeby wykonać to, czego się od nich wymaga.
Dlaczego tak? To jeden z ostatnich momentów, aby dać odczuć dzieciom konsekwencje ich postępowania na własnej skórze bez ogromnych strat. Tak trochę po żołniersku, krótko i na temat, bo to najbardziej do nich trafia.
Olałeś pracę - niedostateczny, bo masz, na co zasłużyłeś.
Akcja - reakcja.
Przyczyna - skutek.
Jako rodzic mogę wspierać, motywować, ale nie będę tłumaczyć się za dziecko, nie będę odrabiać lekcji i biegać z terminarzem pilnując, kiedy co mają oddać. Skoro nie chcą już, żeby nazywać je dziećmi, mają wszelkie pomoce i warunki, o jakich nawet nie śniliśmy z mężem (jak wielu z nas), niech więc pilnują własnych spraw, obowiązków i rozliczają się z nich lub odczuwają na własnej skórze konsekwencje własnych decyzji i czynów.
Rozumiem ogólnie, dlaczego nauczyciele do mnie piszą, ale uważam, że jako społeczeństwa końca XXI wieku zbudowaliśmy naszym dzieciom zbyt grube klosze ochronne. Widać to chociażby po postawie roszczeniowej rodziców wobec nauczycieli, ale i po postawie pedagogów wobec rodziców podobnych mnie, którzy w trosce o przyszłe, dorosłe, a nie teraźniejsze dobro swoich dzieci, nie chcą w pełni uczestniczyć w życiu szkolnym prowadząc swe dziecko za rączkę, gdy ma więcej niż powiedzmy 9 lat.
Nauczyciele, narzekacie, że dzieciom nic się nie chce. A jak ma się chcieć, skoro są we wszystkim wyręczani? Skoro dorosłemu chłopu lat 18 starsi robią kanapki, żeby “dziecko się nie skaleczyło”? Skoro rodzice pod, świadomym lub nie, naciskiem szkoły, pomagają lub odrabiają za swoje dzieci lekcje, robią prace na konkursy itp. itd.?
Wiem, że nie chodzi tylko o Was, ale nas wszystkich, cały system jaki zbudowaliśmy - syci w czasach dobrobytu. Wyniki, osiągnięcia, rankingi i ciągły, sztuczny wyścig.
Obecnie widzimy, jak cienka linia dzieli nasz sztucznie zbudowany świat od prawdziwego życia, natury. Wystarczyła rzecz, której nie można dostrzec nawet zwykłym, szkolnym mikroskopem, żeby zawaliła się większość. Poległy nasze plany, nasze codzienne życie musiało szybko się zmienić. Trudno przewidzieć nawet najbliższą przyszłość. Niby brzmi ponuro, ale to po prostu życie i do takich różnych, życiowych tąpnięć powinniśmy przygotowywać nasze dzieci, bo teraz zmierzamy w kierunku tworzenia wątłych mimoz. Fizycznych i psychicznych.
My, dorośli, nie jestesmy wieczni. Nie będziemy ciągle prowadzić młodszych za rączkę. Kiedyś będą musieli iść sami, a co więcej, będą musieli prowadzić młodszych, a potem uczyć ich samodzielności, aby ci następni prowadzili kolejnych, uczyli i tak aż do czasu, dokąd będzie istnieć ludzkość.
Rozumiem, że serce boli, gdy upadają, ale tak ma być. Rozumiem, że chcielibyśmy pochwalić się dobrymi świadectwami naszych dzieci, ich pracą, ale mam radę, z której nie trzeba, ale można skorzystać. Chwalcie się swoimi dokonaniami. Bo czy to są naprawdę ich świadectwa, jeśli ciągle angażujemy się od podstaw w ich naukę?
Pozwólmy im uczyć się ślizgać na lodzie i upadać, gdy mamy ten lód i ich samych w zasięgu naszego wzroku.
Usuńmy w końcu ten przesadnie gruby klosz, jaki zbudowaliśmy naszym młodym zanim urośnie do grubości bunkra, który kiedyś ktoś zburzy i całe te ciężkie szkło zwali im się na głowę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało Ci się? Zostaw ślad :) Będzie mi miło.