piątek, 9 grudnia 2016

Konkursowe demony



„Wielki koncert kolęd w wykonaniu gwiazd w kościele na Dziesięcinach!“ zgodnie zagrzmiały jakiś czas temu regionalne media. Wzmogłam swoją czujność, bo primo - kościół na Dziesięcinach jest jeden i stoi kilkaset metrów od mojego domu a drugie primo - niektóre gwiazdy chciałabym bardzo usłyszeć na żywo skoro będą tuż obok. Zwieńczeniem wyliczanki „primo“ niech będzie to, że po prostu lubię kolędy.

Przeszłabym się z chęcią na ten koncert skoro już wszyscy zamierzają do mnie, prawie do domu zjechać i jeszcze telewizja ma to kręcić - westchnęłam w duchu. Podobnie pewnie pomyślało sobie kilka tysięcy osób a kościół nie z gumy.
Wejściówki! Co zrobić by je dostać, kupić. ZDOBYĆ.

Były do wygrania w konkursie prowadzonym przez Wschodzący Białystok - portal miejski. Konkurs zapowiedziany na konkretny dzień. Danego dnia nawet dali cynk w jakich godzinach będą pytania.
Wzmogłam czujność i tak zaplanowałam pracę by mieć oko na profil. Godzina 13 i... poszły konie po betonie! Prawie, że czując na plecach oddech setek konkurentów, piorunem skomponowałam maila z odpowiedziami i srrru. Poszło. Teraz trzeba było tylko czekać.
Uda się, nie uda, zobaczymy.

Następnego dnia dostałam maila z zaproszeniem do odebrania podwójnej wejściówki. Na tym sprawa byłaby zakończona i nie pisałabym o tym teraz, ale przejrzałam komentarze pod konkursem. Ludzie są w pewnych sprawach po prostu niezawodni. Trzeba przyznać, że gdyby nie ludzkie wady, nie byłoby o czym pisać w felietonach.

Od dawna widzę, że część ludzi mając do czynienia z konkursami pozbywa się nawet cienia własnej godności.

Już mając naście lat, zaczęłam dzwonić do naszego regionalnego radia w sprawie konkursów. Był czas, gdy moja siostra, mieszkająca na drugim końcu regionu, dzwoniła i mówiła - „znów mi znajomi donieśli, że coś wygrałaś“. Fakt, nazwisko panieńskie miałam bardzo niszowe i od razu było wiadomo, że ta, co wyczytali w radiu to ja, bo druga mieszkała w dawnym kieleckim (pozdrawiam ciocię). Nie jestem jakąś namiętną konkursomaniaczką. Miałam i mam wieloletnie przerwy. Można powiedzieć, że mam takie zrywy konkursowe a potem mam dość, machnę ręką i cisza. Jednak zdobyłam przez to pewne doświadczenia i miałam okazję zaobserwować wiele ciekawych rzeczy.

Można zaryzykować stwierdzenie, że jeśli chcesz naprawdę poznać człowieka to niech weźmie udział w jakimś konkursie. Polecam kobietom testowanie w ten sposób kandydatów na mężów i vice versa.

Wartość nagród jest nieważna, bo widziałam tony jadu wyrzucane przez kogoś, komu nie udało się wygrać np. książki lub zdobyć biletu do kina.

Nie jestem matematycznym orłem. Gdyby wskaźnik obecnej mojej wiedzy z tego przedmiotu był potrzebny do rozłożenia skrzydeł to mogłabym ostro przygwoździć dziobem w glebę. Jednak mam wyobraźnię i wiem, że wygrana we wszelkich konkursach i loteriach to po prostu uśmiech szczęścia a nie nagroda gwarantowana. Owszem, jest smutno a im lepsze nagrody tym smutek z porażki większy, ale co zrobić, jak nic nie można zrobić. A nie, można pisać pod adresem organizatora zjadliwe komentarze w internecie. O jego pociotkach, którzy na pewno wygrali kosztem biednych, anonimowych uczestników, o dziwnych zasadach i szemranym przeprowadzeniu losowania, czy kto co tam jeszcze wymyśli. Ale czy warto?

Nie powiem, gdy kilka lat temu, w loterii mieszkaniowej pewnej lokalnej gazety, na tysiące nadesłanych kuponów wyciągnięto akurat ten z nazwiskiem rzecznika bardzo znanej instytucji, mój wskaźnik podejrzliwości powędrował wyżej niż w przypadku śmierci gen. Andersa lub katastrofy smoleńskiej. I muszę żyć z tą niepewnością, chociaż chcąc być uczciwym, trzeba dopuścić myśl o tym, że to jednak łut szczęścia a nie ustawka. To samo z nagłośnioną jakiś czas temu loterią paragonową.

Nie lubię szarpać się z czymś niewidzialnym, czego nie jestem w stanie pokonać, więc w takich momentach macham ręką, gratuluję wygranym i idę dalej. Tym razem nie udało się, więc mówi się trudno i żyje dalej.

Tak samo byłoby w przypadku wejściówek na koncert kolęd. Nie powiem, bardzo mi zależało, ale gdybym nie dostała informacji o wygranej, nic by się nie stało. Chwila smutku i idziemy dalej.
Ludzie, bo trzeba mieć w sobie klasę. Pocieszeniem jest to, że można się jej nauczyć. Nie żartuję, piszę na własnym przykładzie ;)

Szykująca obecnie pracę do konkursu "Gwiazdka z książką"
Basiek May-Chang

(zdjęcie: RyanMcGuire/pixabay)

poniedziałek, 21 listopada 2016

Kuwety dla gołębi



Moje dzieci miały swego czasu tzw. fazę na malowanie kredą po chodniku. Dokładnie wypełniały wesołymi kolorami kolejne kostki polbruku. Przychodził deszcz, zmywał kredę, wiatr osuszał a one znów wychodziły i zamalowywały kilka metrów kwadratowych betonu. Standard. Cieszyło mnie to, bo miałam je z głowy na długi czas a do tego mogłam zdalnie pilnować. Wystarczył rzut oka za okno. Moją radość mąciła obawa, co na te malunki powiedzą sąsiedzi, ale nikt nie zgłaszał uwag. Prawidłowo. Kiedyś też bazgraliśmy kredą po chodnikach, chociaż mogliśmy pomarzyć o tylu kolorach, które są dostępne obecnie.

Niedawno okazało się, że moja nadgorliwa wyobraźnia okazała się przy okazji jasnowidzem tudzież wykazała się znajomością natury ludzkiej, bo rodzice pewnej Julki z Białołęki dostali kartkę z prośbą o posprzątanie chodnika. Niektórzy „sąsiedzi“ są po prostu niezawodni.

Do pieca dorzucili nasi, gdy lokalne media obiegło zdjęcie kartki, na której dyrektor przedszkola prosi o nie korzystanie z placu zabaw po 16.30, ponieważ hałasy bawiących się dzieci są „źródłem dyskomfortu“. Pani dyrektor wywiesiła tę kartkę by sprowokować dyskusję, bo od jakiegoś czasu wspólnota zasypuje ją skargami. Przeszkadzało pianino, więc je gdzieś przenieśli. Potem przyczepiono się do dzieci na placu zabaw.

Od lat, chodząc po mieście, widzę na różnych osiedlach tabliczki zakazujące gry w piłkę. Każdy większy, trawiasty plac sprzedawany jest deweloperom pod nowe bloki. Właśnie patrzę przez okno na jeden z nich, gdzie koparka ryje wykop pod siedmiopiętrowy punktowiec. Taki w sam raz do niskich bloków, bo przecież u nas nie można normalnie.
Betonstok zobowiązuje.

Od lat mówi się o tym, że dzieci i młodzież mają coraz mniej ruchu. Siedzą tylko przed konsolami, komputerami i nad komórkami czy tabletami. Psują wzrok, tyją i niszczą swoją przyszłość krzywiąc kręgosłupy.
A gdzie mają biegać skoro pod blokiem jest wąski skrawek zieleni, z jednej strony parking, z drugiej strony parking a zaraz za tym kolejny blok? Betonu nie wolno malować, z kocykiem na skrawku trawnika też nie można, pobiegać też nie, pokrzyczeć. Jak żyć?

Śmieszyły mnie kiedyś doniesienia z kraju, że wspólnoty zakazują wywieszania prania na balkonach. Już się nie śmieję, tylko czytam lub słucham z rozdziawioną buzią i zastanawiam się, co jeszcze ludzie potrafią wymyślić. Ktoś pomysłowo skomentował wieści o hałasujących przedszkolakach, że niedługo gołębie będą musiały załatwiać się do kuwet. I chociaż, jako niedawna ofiara ptasiej defekacji, przyklasnęłabym dla pomysłu z nauką korzystania z kuwety, to po prostu sprałam z kurtki co trzeba i zadumałam się nad naturą ludzką.

Już dawno twierdziłam, że niektórzy ludzie powinni mieszkać w dalekiej głuszy, ale po ostatnich doniesieniach mam wątpliwości, bo pewnym ludziom przeszkadza po prostu WSZYSTKO, więc w głuszy zapewne przeszkadzałby im śpiew ptaków. Może nawet wywiesiliby kartkę, że te mają nie śpiewać w godzinach między 20 a 8 rano?

Tymczasem mieszkańcy Białołęki propagują akcję wspólnego malowania kredą z dziećmi, niektórzy deklarują, że będą malować buraki. Mam nadzieję, że nasze przedszkolaki dadzą czadu na placu zabaw i pokażą, na co stać ich płuca.

Na wsiach kiedyś był zwyczaj sylwestrowego malowania popiołem okien w domach, gdzie mieszkały panny na wydaniu. Może warto byłoby przywrócić go na gruncie miejskim? Niektórym mieszkańcom wspólnot przydałoby się coś takiego. Nie musieliby patrzeć na wesołe, dziecięce obrazki, pranie sąsiadów schnące na balkonach i inne, podobne rzeczy wpisane w normalną codzienność. Chociaż niektórym, jak pokazuje życie, trzeba byłoby zabić okna na głucho.
Szanowni „Niezadowoleni“, stepy Kazachstanu stoją przed Wami otworem! Może tam w końcu poczulibyście, co jest rzeczywiście dyskomfortem.

zdjęcie: chraecker - pixabay

piątek, 28 października 2016

Dziwacy




Każda wieś ma swojego dziwaka. Moja rodzinna miejscowość jest duża, więc miała ich kilku w czasach mojego dzieciństwa. Niektórych ludzie omijali, na widok jednego pukali się w czoło a takiej jednej nawet się bali, więc obchodzili jeszcze szerszym łukiem. O, tej kobiety również się bałam. Gdy jechała przez wieś rowerem, z tą swoją groźną miną zza okularów (prawdopodobnie wskutek krótkowzroczności), spylałam za jakiś gęsty płot, tylko kurz za mną leciał. Po latach próbuję ją sobie przypomnieć. Co robiła takiego, że wzbudzała strach? Wymieniłam groźną minę (to był zdecydowanie efekt krótkowzroczności, mrużenie oczu), fakt, ale co jeszcze było w niej takiego? Nie pobiła nikogo. Chyba. Nie zastraszała. Na pewno nie. Tak więc co?


Mówiła zazwyczaj to, co inni mieli w zwyczaju szeptać po kątach. Klęła jak szewc, ale była przede wszystkim mistrzynią w wyciąganiu trupów z szafy. Nie liczyła się z nikim i niczym. Żyła na uboczu, nie tyle wsi, co społeczności. Nie można było mówić o jakiejkolwiek zażyłości z kimkolwiek.
Co było najzabawniejsze, jej córki bało się chyba prawie całe grono pedagogiczne naszej szkoły. Też waliła z grubego działa, ale chyba nie klęła. Była jednym z najzdolniejszych uczniów w historii szkoły. Niesamowicie inteligentna. Kiedyś podręczniki do następnej klasy dawano przed wakacjami a mało kto wyjeżdżał na wczasy, więc ona czytała od deski do deski wszystkie książki. Zaginała bez problemu większość nauczycieli. Niektórzy bledli na myśl o lekcji z jej klasą. Trzymała się również na uboczu.

W mieście też są dziwacy. Statystycznie patrząc, zapewne jest tu niezłe zagęszczenie takich ludzi, ale z racji luźnych relacji sąsiedzkich, zaniknięcia czegoś takiego jak wspólnota (ale nie moja „ukochana“ wspólnota mieszkaniowa) ludzka, nie rzucają się tak w oczy.

Swego czasu dokonałam nie lada czynu, bo dostałam łatkę dziwaczki tu, w mieście. Owszem, jeżdżę rowerem ulicami. Okularów nie noszę, groźnych min nie robię. Jedynie jesienią i zimą zasłaniam twarz chustką od wiatru aż pod oczy. Klnę tylko na papierze, więc cóżem takiego uczyniła? Na zebraniach szkolnych, w pierwszym roku edukacji starszego dziecka,  wstawałam i prosto w oczy, jawnie mówiłam to, co inni szeptali po kątach szkolnych szatni i korytarzy.

Szybciej nazwałabym siebie w tamtym momencie nie dziwaczką a naiwną idiotką, bo spodziewałam się gorącego poparcia ze strony innych, przecież mówiłam samą prawdę popartą faktami. Zderzyłam się z ciszą.

Przyjęłam cenną lekcję. Obecnie oszczędzam swoje nerwy, prawdę walę nadal w oczy tylko krócej i celniej i jeśli już naprawdę nie mogę czegoś przemilczeć. Ale wróćmy do sedna. To zdarzenie i wiele innych obserwacji skłoniło mnie do refleksji na temat dziwaków. Ten wylewny, tamten mruk, tamta ma chyba niezdiagnozowane ADHD a ta fioła na punkcie porządku. Przyjrzałam się sobie. Rozejrzałam się po rodzinie, znajomych i doszłam do wniosku, że tak naprawdę, wszyscy jesteśmy dziwakami.

Etykietkę można dostać z najróżniejszych powodów. Czytasz dużo książek - dziwaczka. Masz swoje zdanie i nie boisz się mówić publicznie - dziwaczka. Idąc ulicą nucisz pod nosem - dziwaczka. Uśmiechasz się do innych - jakaś psychiczna!

Zapadły mi kiedyś w pamięć słowa wokalistki, Miki Urbaniak. Opowiadała o swoim przyjeździe ze Stanów do Polski. Wychowała się w USA i była zaskoczona, że gdy idzie w Polsce ulicą i podśpiewuje to patrzą na nią dziwnie. W Stanach nikt nie zwracał na to uwagi.
O co tu u nas chodzi? Ciekawe, czy gdyby ktoś został nie wyróżniającym się średniakiem, to zostałby uznany za normalnego? Może...

Średniak nie wymyśli przysłowiowego prochu. Średniak nie skomponuje ambitnej piosenki. Średniak nie napisze dobrej książki. Średniak nie poleci w kosmos. Człowiek musi mieć to COŚ, co odróżnia go od innych, nie tylko niepowtarzalne DNA i odciski palców. Cechy charakteru też ma niepowtarzalne i jeśli nie uważa siebie za osobę inną, normalną, to tylko siebie oszukuje.

Miałam zaszczyt studiować na cudownym kierunku jakim jest fizyka. Stężenie ekscentryków wynosi tam prawie 100%. „Czyli to prawda, że najdziwniejsi są na fizyce?“ zapytała niedawno koleżanka. „Na początku wydają się z innej planety a potem ty przenosisz się na nią do nich i to jest świetne“ odpowiedziałam. I to prawda. Mogą tam boleśnie wytknąć brak wiedzy, ale nikt przenigdy nawet nie pomyśli, że jesteś dziwny.

Kopernik był dziwakiem. O Newtonie nie wspomnę (moja córka wytknęłaby mi już błąd, bo właśnie wspomniałam). Einstein. A Skłodowska? Nie dość, że kobieta i zamiast stać przy garach i rodzić dzieci, ta wyjechała na studia za granicę i wynalazła jakiś rad i polon!

Nie ukrywam, że jesteśmy rodziną dziwaków. Mam wielu znajomych uznawanych za oryginałów. Chociaż dotychczas tylko mój mąż ma pewne sukcesy w swojej dziedzinie zawodowej, dzieci dopiero rosną a ja raczej nie liczę na literackiego Nobla, bo jak skomentował jeden znajomy - „Sądząc po ostatnim nagrodzonym, Zenek Martyniuk stoi daleko przed nami w kolejce“ - cieszę się jak cholera, że doświadczam tej dziwności. Może nie zapiszę się w annałach historii, ale przynajmniej mam ciekawe życie.

I wiecie co, dajmy sobie spokój. Uznajmy „dziwactwa“ za normę i żyjmy dalej spokojnie.